MOJE WSPOMNIENIA O WROCłAWSKICH TARGOWISKACH
Autor:
Argestes°,
Data dodania: 2006-01-07 21:28:13,
Aktualizacja: 2006-01-07 21:28:13,
Odsłon: 5617
|
|
Ambroży Grzenia
|
Wracając myślami do powojennych wrocławskich wspomnień nie sposób jest zapomnieć o szarej rzeczywistości dnia codziennego, z którą musieli się zmagać prawie wszyscy mieszkańcy mojego rodzinnego miasta. Mnie również z moją mamą przyszło zmagać się wśród morza ruin z codzienną biedą i walką o przetrwanie.
Do jednych takich smutnych wspomnień należy przebywanie moje w powojennym Wrocławiu na tak zwanych „Szaber Placach”, czyli ówczesnych targowiskach miejskich. Z chwilą zakończenia drugiej wojny światowej miałem 9 lat, a moja matka rodowita chorzowianka, która była mieszkanką Wrocławia od 1910 roku skończyła w 1945 roku 60 lat. Ponieważ cały dobytek nasz spalił się w czasie oblężenia Wrocławia, a w nowej rzeczywistości w wieku mamy pracy znaleźć było niemożliwością, jedynym wyjściem pozostało handlowanie różnymi ciuchami na placach targowych, aby przetrwać.
W związku z tym musiałem chodzić z mamą po prawie wszystkich placach targowych jakie istniały w powojennym Wrocławiu i pomagać jej w noszeniu i sprzedawaniu starych ciuchów. Najgorzej było jesienią w ulewnym deszczu, kiedy się stało cały czas na błocie, albo w zimie, kiedy musiałem stać godzinami głodny na mrozie. Ponieważ nie miałem nawet butów, to chodziłem w mamy butach, które były dziurawe i na wysokich obcasach, a za zimowy płaszcz służyła mi stara drelichowa kurtka męska sięgająca prawie do kolan i dlatego okres ten był dla mnie zawsze trudny.
Do mniej więcej jesieni 1945 roku nie było właściwie jeszcze żadnego oficjalnego targowiska we Wrocławiu i ludzie zajmowali się handlem wymiennym w różnych punktach miasta. Przeważnie wyjeżdżający Niemcy sprzedawali różne ciuchy polskim przybyszom za żywność i papierosy. I tak przeważnie za używane buty męskie można było dostać pół kg kiełbasy i paczkę zawierającą 100 sztuk najtańszych papierosów o nazwie „Triumfy”, a potem o nowej nazwie „Wolność”. Natomiast za używany płaszcz zimowy trzeba było już dać przeważnie 3 kg masła lub 5 kg kiełbasy i paczkę zawierającą 100 sztuk luksusowych jak na owe czasy papierosów o nazwie „Bałtyk”. Ten pokątny handel odbywał się najwięcej w okolicach Dworca Nadodrze skąd przyjeżdżali nowi mieszkańcy Wrocławia, ponieważ Dworzec Główny był zbombardowany.
Pod koniec 1945 roku otworzono z pewnością największe targowisko na ziemiach zachodnich, które mieściło się na pl. Grunwaldzkim. Był to w owym czasie jedyny nie zasypany gruzami olbrzymi plac w centrum miasta. Plac ten powstał w tej postaci jeszcze w 1945 roku przez wyburzenie przez Niemców pięknej dzielnicy o secesyjnej architekturze mieszkaniowej, zwanej „Gwiazdą Szczytnicką” celem uzyskania lotniska w mieście. Most Grunwaldzki wyznaczał początek tego targowiska, a Szczytnicki koniec i nazywany był potocznie przez mieszkańców „Szaber Placem”, który był swoistą „Wieżą Babel” w tym mieście.
Można tam wtedy było spotkać ludzi przybywających z różnych stron świata, operującymi różnymi językami i wykazującymi się różnymi obyczajami. Stawiano więc w bałaganiarski sposób tysiące różnych przedziwnie skleconych budek z najróżniejszego materiału wyciągniętego przeważnie z gruzów. Przypominało to wszystko jakby do złudzenia miasteczka z „Dzikiego Zachodu” pokazywane na amerykańskich westernach. Były więc w tym dziwnym konglomeracie zbudowane różne knajpki, jadłodajnie, teatrzyki kabaretowe, coś w rodzaju budek cyrkowych, fotoplastykony oraz pseudo sklepiki z najróżniejszymi pomieszanymi branżami. Spotkałem się wtedy po raz pierwszy w życiu z kwasem chlebowym, pierogami ruskimi, barszczem ukraińskim, kołdunami oraz z różnymi potrawami greckimi, włoskimi i węgierskimi, z czego gulasz z tego ostatniego kraju był nie do przełknięcia tak po nim paliło w gardle.
Cały ten olbrzymi plac targowy dzielił się jakby samoistnie na sektory. Tak więc na obecnym wielkim skrzyżowaniu tramwajowym był sektor, gdzie handlowano tylko maszynami do szycia i pisania. Jeśli chodzi o rowery i motocykle to sektor mieścił się przy moście Grunwaldzkim w miejscu obecnego gmachu Instytutu Matematyki, a naprzeciwko gdzie jest obecnie skwer przed kościołem Dobrego Pasterza można było handlować radiami, gramofonami, katarynkami oraz różnego rodzaju mechanizmami grającymi. Natomiast olbrzymi sektor meblowy mieścił się w miejscu zetknięcia się obecnej ul. Norwida z pl. Grunwaldzkim. Jeśli natomiast ktoś był zainteresowany kupnem np. świni, kozy, psa, królików, gołębi albo konia, to musiał się udać do sektora jakby rolniczego, który mieścił się pomiędzy mostem Szczytnickim, a dwoma obecnie akademikami o nazwie „Kredka” i „Ołówek”. Było jeszcze wiele pomniejszych sektorów jak: sektor z porcelaną, dywanami, lampami i książkami, który mnie zawsze najbardziej interesował. Pamiętam jak wtedy wśród tysięcy poniewierających się na ziemi przeważnie niemieckich książek oprawionych w pięknie tłoczonych skórach i przyozdobionych złotem, zwróciłem uwagę na takie jedno zdanie wydrukowane ozdobnym gotykiem w jednej maleńkiej broszurce: „WSZYSTKO, CO NALEżY DO ISTOTY żYCIA, POWINNO ZAWIERAĆ PIĘKNO”. Zdanie to przez długie lata zachowałem potem w mojej pamięci.
Codzienna rzeczywistość nie była jednak łatwa w straszliwym rozgardiaszu. Posiadanie broni przez różnych ludzi i porachunki jeszcze często wojenne powodowały niejednokrotnie różne strzelaniny, w których ofiarami padały często przypadkowe osoby. Trzeba więc było często uciekać nagle, gdy się było w pobliżu takiej strzelaniny i zostawić wszystko by nie zostać przez przypadek trafionym. Gdy się natomiast wracało potem na swoje miejsce, to często zostawionego towaru już nie można było znaleźć.
Były też przeprowadzane przez nowe władze obławy na szabrowników i przypadkowo złapani ludzie zostali zaraz odstawieni do Komendatury Polskiej, która mieściła się obok radzieckiej przy ul. Piastowskiej koło placyku, gdzie rośnie taki stary dąb. Ja też z mamą zostałem również raz złapany w takiej przeprowadzonej obławie, bo nie zdołaliśmy uciec. Zaprowadzili nas zaraz na ten posterunek przy ul. Piastowskiej celem wylegitymowania skąd mamy rzeczy, które sprzedawaliśmy. Mama tłumaczyła, że to są jedyne rzeczy jakie jeszcze posiadamy, żeby je sprzedać by kupić żywność, ale to nic nie pomogło, bo wszyscy szabrownicy też tak się zawsze tłumaczyli i rzeczy zostały nam skonfiskowane.
Kiedy zamknięto w 1947 roku ów słynny „Szaber Plac”, targowisko przeniesiono na pl. Strzelecki, a po ponad roku do częściowo zniszczonej dawnej hali targowej przy dzisiejszej ul. Piłsudskiego 27, gdzie mieści się obecnie Technikum Elektroniczne. Hala ta mieściła się w oficynie tego budynku, gdzie znajduje się teraz targowisko przy ul. Zielińskiego. Targowisko to w tamtych czasach istniało ponad dwa lata i zostało znowu przeniesione z powodu ciasnoty, a budynek żelbetonowej hali wysadzony w powietrze w latach siedemdziesiątych.
Od początku lat pięćdziesiątych targowisko wrocławskie umieszczono na pl. Nankera. Handel rozwijał się skromnie w samej hali targowej, która jest czynna do dziś, ponieważ wtedy była częściowo uszkodzona. Główny handel z setkami rozmaitych budek odbywał się na pl. Nowy Targ i tam targowisko w starym stylu przetrwało ponad 10 lat. Ostatnim etapem tego pół dzikiego targowiska, które stawało się powoli kompromitującą legitymacją Wrocławia było przeniesienie go na ul. Krakowską i tam w latach siedemdziesiątych ostatecznie zlikwidowane.
I tak w ogólnych zarysach wyglądał powojenny wolny handel, który z biegiem lat stał się nawet zmorą dla miasta. Ja osobiście nigdy nie czułem się dobrze na tych targowiskach, gdzie panowały dzikie obyczaje, tym bardziej że przed oczami stał mi ciągle jeszcze wtedy piękny, czysty i niezniszczony Wrocław. I tak mniej więcej wyglądały moje wrocławskie czasy młodości, przeplatane pomiędzy codzienną brutalnością, głodem i okrucieństwem, a nadzieją na lepszą przyszłość. Teraz po prawie sześćdziesięciu latach powoli się zacierają w pamięci dawne, codzienne sprawy, podobnie zresztą jak wszystko po długim czasie, ale świat idzie naprzód i niewiele to wszystko już teraz ludzi interesuje, dlatego myślę, że można to na koniec skomentować
Przemija wszystko jak sen Przemija szczęście, łzy i cierpienie Przemija wszystko i leci hen Pozostają tylko wspomnienia.
Z moich wrocławskich wspomnień
Ambroży Grzenia
Wrocław – czerwiec 2004 r.
|