Jesteś niezalogowany
NOWE KONTO

Polski Deutsch

      Zapomniałem hasło/login


ä ß ö ü ą ę ś ć ł ń ó ż ź
Nie znaleziono żadnego obiektu
opcje zaawansowane
Wyczyść




Topola Tekla, ul. Podzamcze, Chudów
YouPiter: 24 maja 2020 to data wpisana rzekomego wykonania tej fotki, a to podaje EXIF - 2017:06:24. Tak ja to widzę.
pl. Wróblewskiego Walerego, gen., Wrocław
PP: Nie wiem co odpowiedzieć, w czym jest błąd?
ul. 11 Listopada, Katowice
Ireneusz1966: Plac Ogród Dworcowy , po prawej widać dworzec PKP Szopienice Północne
ul. Spacerowa, Kamienna Góra
chrzan233: Dzięki, przypisałem do ul. Spacerowej.
ul. Zapolskiej Gabrieli, Wrocław
PP: Słup propagandowy wymieniony w przypisaniach prawdopodobnie był rekwizytem dla potrzeb filmu. Brak mu proporcji rzeczywistych obiektów, które miał wyobrażać.
Nastawnia, Wrocław
Chudini: Na 99,99% tak

Ostatnio dodane
znaczniki do mapy

MacGyver_74
dariuszfaranciszek
foto-baron
Rob G.
Tony
Rob G.
Rob G.
McAron
MacGyver_74
MacGyver_74
MacGyver_74
prysman
MacGyver_74
MacGyver_74
MacGyver_74
MacGyver_74
MacGyver_74
MacGyver_74
MacGyver_74
Jan R
Danuta B.

Ostatnio wyszukiwane hasła


 
 
 
 
Perypetie Filipka Czerwczyka
Autor: Waclaw Grabkowski°, Data dodania: 2013-09-19 19:31:28, Aktualizacja: 2013-11-21 22:34:50, Odsłon: 6889

Opowieść z Wilczego Kąta


 


Wyprawa po guz

 

Zagrzmiało. Matka pośpiesznie wyrwała kilka kartek z niemieckiej książki i wrzuciła pod blachę węglowej kuchni. Spojrzała w stronę okna. Nad Wilczy Kąt nadciągała pierwsza wiosenna burza.

- Filipek, kładź się na podłogę - rozkazała, uśmiechając się tajemniczo.

- Po co? - spytał, wstając z ociąganiem zza stołu.

- Pierwszy wiosenny grzmot, zdrowie na cały rok - wyrecytowała.

Wykipiała zacierka. Matka odstawiła garnek na stołek i posypała solą blachę zalaną mlekiem.

- Szybciej, szybciej! - ponaglała, śliniąc poparzony palec.

Filipek położył się na podłodze.

- Nie na brzuchu, na plecach! - skarciła go.

Posłusznie położył się na plecach. Zagrzmiało po raz drugi, a potem zadudniło, jakby wysypał się węgiel z wozu na kamienne podwórko.

- Prędzej, prędzej! Okręć się! - mędziła.

Okręcił się, jak kazała.

- Teraz możesz zjeść zacierkę - powiedziała spokojnie.

Gdy zjadł, patrzył przez okno na deszcz. Pod daszkiem w królikarni, stał Heniek. Na środku podwórka, smagany deszczem sterczał jego wózek. Filipek wybiegł do Heńka.

Po burzy wyjrzało słońce. Ruszyli Krakowską w stronę niemieckiego cmentarza.

Mijali punkt skupu złomu. Za betonowym ogrodzeniem majaczyły pordzewiałe, postrzępione żelazne góry. Na ścianie budynku zwanego pueblo czerwienił się pięknymi literami napis - Wykonując plan wspierasz program Partii. Ich wózek jęczał, popiskiwała wyrobiona ośka. Zachowywał się tak tylko wtedy gdy był pusty. Filipek myślał o bliskim już zapełnieniu przeklętego wózka. Przechodząc przed bazą- magazynem materiałów budowlanych - miał przed oczami nadal ów piękny napis.

- Heniu, co to znaczy: Wykonując plan wspierasz program Partii? - zagadnął.

Heniek spojrzał na niego z lekceważeniem.

- To jest dla tych, którzy tną żelastwo, dla spawaczy - wskazał ręką na pochylone postacie za płotem. Widząc zwątpienie na twarzy Filipka dodał:

- Zbierając złom, popierasz Gomułkę.

- Co ty! Ja popieram ciebie. - zachichotał Filipek.

- E, tam - machnął ręką Heniek.

Wiosenny powiew zgarnął z nagrzanej papy smolny zapach i rzucił im go w twarze. Brygada Kazia Czarnego uwijała się na rampie. Wyładowywali smołę w beczkach. Heniek uniósł rękę ponad głowę i gwizdnął. Kaziu odpowiedział takim samym pozdrowieniem i skinął głową. Na pewno po pracy spotkają się w Naszej.

Za bazą weszli w szary niemiecki cmentarz. Szli główną aleją w stronę zrujnowanej kaplicy. Za nią były tory kolejowe, a dalej druga część cmentarza. Stare lipy barwiły szarość kreskami nabrzmiałych zielonych pąków. W ciszy wiecznych, pełzających bluszczy, na czarnym tle kamiennych tablic, wyryte napisy dziwiły niezrozumiałymi literami. ,Gerhard Weiss, Alois Engelberger, Familie Meistrick. Filipek zawsze je czytał i śniły mu się wielkie pomniki okalające cmentarz, Familie... Familie... Familie... Ciężkie granitowe płyty były odsunięte i stała tam woda, a białe kości leżały w nieładzie wśród kłębów zbutwiałej wełny.

Usiedli na schodkach kaplicy i Heniek zapalił papierosa.

- Mamy jeszcze trochę czasu - powiedział spoglądając na swojego wostoka.- Pamiętaj wyrzucaj tylko guz. Daleko od torów, w krzaki.

Nasłuchiwał. Pociąg opuszczał punkt skupu złomu. Dźwięk, który nadleciał od stawu Pożogi zatrzymał wchłanianie dymu. Dziurkami od nosa, powoli sączył się i rozpuszczał w cmentarnej ciszy.

- Jedzie - szepnął nie wyjmując z ust papierosa.

Usłyszeli łoskot przetaczanych wagonów.

Nie opodal, pod drewnianym barakiem bazy stał pijaczek. Wsparty na skrzyżowanych nogach kiwał głową, jak słonecznik swoim dojrzałym talerzem, wprawionym w ruch przez przysiadłego ptaka. Na spodniach w okolicy rozporka mokra plama odpychała swą jednoznacznością. Zobaczył ich. Wyciągnął rękę, wybełkotał niezrozumiałe słowa.

- Załatwił się na cacy - powiedział Heniek, przeskakując przez murek, dzielący go od torów.

Przywarli do ziemi wśród pni akacji. Nadjeżdżał pociąg. Niosło szynami natężający stukot. Pojawił się nagle wielki, czarny, rozklekotany. Poruszył się nasyp, zadrżały drzewa. Otuliła ich przez moment para. Filipek poczuł nagłą, przyjemną woń. Otworzył oczy i wśród szarych traw ujrzał małe fioletowe kwiatki.

Lokomotywa oddalała się. Ujrzeli płytkie wagony zapełnione złomem. Heniek trącił go ramieniem i dał susa przez rów. Biegł obok stalowych kół. Uczepił się rękoma za burtę, a nogą trafił na drewniany podest. Wspiął się na wagon. Filipek ruszył za nim czując nośny powiew brawury. Przysiadł wśród żelastwa, na kołyszącym się wagonie. Wypatrzył żeliwną rurę i rzucił pod mur cmentarza. Wziął następną, potem pompę abisynkę, i jeszcze okrągłą płytę z napisami. Leciało żeliwo i spadało z jękiem na ziemię zgniatając wiosenne fiołki. Zerknął na Heńka. Zrzucał złom ze spokojem, jakby nie odczuwał wewnętrznego buzowania. Filipek rozglądał się gorączkowo, śpieszył się. Ze sterty grubych blach, próbował wyciągnąć ciężką sztabę metalu. Nie starczyło sił. Zbliżał się wiadukt. Do rowu spadła jeszcze jedna rura, i oblepiona tłustą sadzą blacha. Pociąg zwalniał. Nagłe szarpnięcie rzuciło jego bezwładne ciało na ostre krawędzie. Trysnęła z dłoni krew. Od przodu składu zbliżał się stukot zderzających się buforów. Jeszcze przed ponownym ruszeniem pociągu, zeskoczył daleko w krzaki.

Zaległa cisza. Słychać było tylko szmer poruszających się drutów przy torach. Zaskoczyła ze zgrzytem zwrotnica. Wagony cofały się. Pojawiła się lokomotywa. Z małego okienka blady maszynista obserwował ostatni wagon.

Filipek przywarł głową do trawy. Odurzający zapach fiołków wnikał z oddechem w jego płuca. Widział je wyraźnie, porastały południowe zbocze nasypu rozchylając swe delikatne płatki ku marcowemu słońcu. Zakrył dłonią kruche kwiatki. Nadal czuł ich miły zapach. Wyrwał fiołki z korzeniami i wepchnął w kieszeń spodni.

Zebrali złom porozrzucany na stoku i zanieśli pod kaplicę. Heniek tłukł młotkiem gazowe rury. Rozpadały się na kawałki, ukazując porowaty, zastygły miąższ. Wózek zapełnił się stosami rozłupanego metalu.

- Tego nie bierzemy - wskazał młotkiem na okrągłą płytę z napisem ,,BRESLAU". Zaniósł ją do kaplicy i wrzucił, między roztrzaskane trumny. Wylądowała tuż obok wielkiej bomby.

Krwawienie ustało, ale dłoń drżała. Filipek nie martwił się raną. Był z niej dumny. Nie ścierał zaschniętej krwi.

Załadowany po brzegi wózek, grzązł kołami w rozmiękłej wiosennej ziemi. Dopiero teraz zaczynał się prawdziwy trud. Metr za metrem brnęli przez cmentarz spoglądając w stronę ulicy.

Zdjęcie nr 1

Odpoczywali na marmurowych grobowcach. Heniek w milczeniu palił papierosa i spoglądał na pełny wózek. Pewnie myślał to samo co Filipek, ale nie odważył się powiedzieć głośno. Część złomu należało zrzucić, ale aby nazbierać tyle, trzeba by nachodzić się kilka dni po okolicy, albo grzebać w gruzach. Nie, nie chcieli zostawić ani kawałka. Heniek przydeptał niedopałek i chwycił za dyszel. Pochylił się i pociągnął, a Filipek pchnął. Cmentarna ścieżka pokryta grząskim błotem, zmieszana ze śniegiem wydała się nie mieć końca. Czas zatrzymał się w miejscu, albo ta droga była tak długa, tak trudna aż nierealna.

Dotarli do brukowananej ulicy. Teraz, ciągnęli obaj weseli, a wózek z ciężkim żeliwem sunął lekko. Zaczynał się beztroski marsz po nagrodę. Minęli bazę. Brygada Kazia Czarnego rozładowywała następny wagon z wapnem. Biały pył roznosił wiatr. Przewalał się mleczny obłok ponad ulicą i opadał na szare ogródki. Ostrożnie przeciągnęli wózek przez zapadnięte w bruku tory. Przed bramą punktu skupu złomu leżał pijaczek. Dwie emerytki ze śmiesznymi berecikami na głowach próbowały go podnieść. Filipek z Heńkiem ujęli go pod ręce i oparli o betonowy mur.

- Idź do domu. Za wycieranie chodników nie płacą! - zachichotał Heniek.

- Przecież każdemu to może się przytrafić - powiedziała z wyrzutem emerytka przyglądając się z troską dobrotliwej twarzy pijanego.

Wojskowy lublin wjechał przez bramę i zatrzymał się na wadze. Ruszyli zanim. Gdy samochód odjechał, gruby wagowy z podejrzliwością obejrzał ich złom lecz zwolnił zaporę. Wózek wraz z platformą zakołysał się nieznacznie. Wagowy przesuwał odważniki na skali, a Filipek spoglądał na niego, próbując wyczytać podstęp z jego nieruchomej twarzy. Przecież mógł rozpoznać złom i powiadomić milicję. Zapisał jednak coś na kartce i podał ją Heńkowi.

- Sto dwadzieścia kilo. Zwalcie żeliwo na kupę, tam przy rurach - powiedział beznamiętnie, wskazując ręką wąską ścieżkę przy torach.

Klęczeli tam ludzie w granatowych kombinezonach. Pochyleni nad pokawałkowanymi tregrami, jak nad odkopanymi szkieletami prehistorycznych zwierząt, misternie prowadzili swe niezwykłe noże, prychające i syczące białobłękitnym ogniem.

Zrzucili guz i Heniek poszedł do pueblo po pieniądze.

Weszli w Krakowską. Wózek skrzypiał. Na przyulicznych działkach ludzie kopali grządki, siali marchewkę i groch. Nabrzmiewały pąki brzoskwiń i grusz. Już zbliżała się pora odurzającego kwitnienia.

 

 

Szałas na wysypiskach

Filipek był zmęczony nieprzespaną nocą. Ojciec znowu przyszedł pijany i doszło do awantury. Matka rwała włosy z głowy i biła się pięściami w czoło. Sąsiadki mówiły, że ojciec rozdawał pieniądze na ulicy obcym ludziom. Filipek miał do niego żal o to, że nie dał mu pięćdziesięciu groszy, które potrzebował na zakup haczyka. Marzył o prawdziwym, z zadziorem, na który łowiłby okonie bez obawy odhaczenia. Na szpilkę zacinały się, ale często spadały z powrotem do wody.

Łóżko było wilgotne. Wygrzebał się z niego ze wstrętem. Nikogo nie było w domu, więc zdjął mokre majtki i wrzucił je do kosza na brudną bieliznę. Ubrał się szybko i wybiegł na podwórko.

Przed stajnią stała wielka czerwona krowa, a obok niej matka i ojciec.

- Mamo, to nasza krowa? - spytał uradowany.

- Tak - odpowiedziała matka.

- Skąd ją masz?

- Z rzeźni. Przyprowadziłam ją z Legnickiej. Dwie godziny szliśmy - westchnęła.

- Ale mamo, kto ci ją dał? - dopytywał się Filipek.

- Urząd Miasta wypożyczył mi ją na wypas - powiedziała cicho, zerkając w otwarte okna kamienicy, gdzie już wychylały się zaciekawione baby.

- To ona nie będzie nasza? - spytał ze łzami w oczach.

- Nie, zostanie u nas tylko przez lato.

Głaskał ją po smutnym pysku, a ona spoglądała wielkimi oczami i widział w nich siebie, zupełnie małego chłopaka, którego radość i smutek w tej chwili połączyły się w jedną całość.

- Jakie damy jej imię? - zastanawiał się głośno.

- Czerwona jak malina, to będziemy mówić na nią Malina - wymyśliła matka.

- A mleko będzie dawać malinowe - zaśmiał się ojciec.

Filipek przyglądał się przez chwilę ślinie cieknącej z pyska Maliny. Dotykał jej skóry, przez którą przebiegały dreszcze płoszące natrętne muchy. Obejrzał ją całą i był dumny, z jej wielkości i siły. Gdy matka poprowadziła ją na pastwisko, pognał przed siebie.

Nogi same niosły go w stronę burych gór wysypisk powstałych z gruzów, obrośniętych żółtym wrotyczem i zielonymi łopianami. Zanim do WilczegoKąta zajechała pierwsza ciężarówka, były tam zielone łąki otoczone od południa, zachodu i północy rybną rzeką. Góry należały do Filipka. Zawsze można było go tam spotkać, skaczącego po zboczach, lub przesiadującego na szczacie. Zbudował tam szałas, o którym słyszeli wszyscy, ale nikt go nie widział. W nim ukrył skarby. Dwie butelki starego, zwietrzałego atramentu, cegły sklejone dziwną substancją zebraną z różnych beczek. Cegły te trzymał jako dowód swych chemicznych uzdolnień, za co miał w przyszłości zostać bogatym i sławnym człowiekiem.

Wdrapał się na szczyt i ogarnął wzrokiem okolicę. Ojciec kroczył spokojnie w stronę zajezdni MPK, na murarkę. Matka dreptała z Maliną wąską ścieżką wśród ogródków. Spojrzał na zachód. Tam ujrzał grupkę węglarzy szturmującą drzwi knajpy zwanej ,,Nasza". Byli po nocce, całą noc rozładowywali wagony z węglem z dalekiego Górnego Śląska. Dla Filipka byli kowbojami tej dzielnicy. Twardzi, głośni, zawsze gotowi do bitki i wypitki.

Spojrzał na wschód. Patrzył w dal, za odchodzącym pociągiem, który mijał staw kolejarza Pożogi. W stawie baraszkowały zbiegłe z klatek nutrie.

Przy rampie bazy wyładunkowej stały wagony. Krzątali się tam ludzie, wynosili z nich rolki papy i toczyli beczki ze smołą. Na niemieckim cmentarzu, ganiali chłopcy z Wilczej: Kataryniarz i Rudzik.

Jako władca tych ziem omiótł wzrokiem ulicę Wilczą. Konwój ciężarówek zmierzał do chłodni. Obok tajemniczego pałacyku, na brzegu rzeki rozsiedli się milicjanci z rzecznego patrolu. Sączyli piwo z ciemnych butelek. Ich czerwona motorówka kołysała się na wodzie. Na przeciwnym brzegu w ostrych trawach ukrywał się przed nimi Krzychu.

Z obór poniżej pałacyku Badziach wypędzał krowy na pastwisko. Były to niewątpliwie bizony, słychać było głuchy tętent stada.

Za jego plecami, hen po zamglony horyzont rozciągało się rozległe miasto.

Westchnął głęboko i poszedł wąską ścieżką. Zapach rozgrzanej papy zaprowadził go bezbłędnie do zamaskowanego wejścia. Szałas był niewielki, jego dach nie sięgał ponad roślinność, i dzięki temu był nie do wykrycia. Mrok wnętrza rozpraszało słabe światło dnia, sączące się przez szczeliny w ściankach. Było tam przytulnie i tajemniczo. Leżał na wznak i myślał o Indianach, o polowaniach na groźne bizony cwałujące po bezkresnej prerii, a także o zasadzkach na blade twarze. Odtwarzał obrazy z ostatniej przeczytanej książki i w chwilach tych przebywał wraz z szałasem na odwiecznych terenach Apaczów.

W jego rozmyślania wdarł się dźwięk dolatujący od ulicy Wilczej. Koła wozu dudniły po kocich łbach. Wykopał nóż i wybiegł z szałasu. Rozgarnął gałązki sumaka i spojrzał w dół. Ulicą jechał Żyd Margulies, wiózł bryły lodu z chłodni. Jego stary koń człapał wolno, noga za nogą, pokonując małe wzniesienie. W oczach Filipka Margulies był białym draniem, który handluje bronią i wodą ognistą. Należało go złupić, ale biorąc pod uwagę małe siły własne, wybrał atak z zasadzki.

Naślinił palec i potarł nim rozłupaną cegłówkę. Pomazał policzki i czoło wydobytą czerwienią. Skokami pokonał pierwsze zbocze obrywając wiele cegieł i kamieni. Obsuwały się i turlały w ślad za nim. Słyszał rumor za sobą i uskakiwał radując się własną zręcznością. Lawina kamieni wzbijała tumany kurzu. Nie miał wątpliwości, że był to kurz bitewny. Przebiegł chyłkiem pod murem fabryki mydła i zaczaił się w krzakach, tuż przy zakręcie ulicy. Wóz w tym czasie zjeżdżał z wzniesienia i nabierał pędu. Margulies ciągnął do siebie z całych sił drążek hamulca, ale to nie pomagało i koń popychany przeładowanym wozem wpadł w cwał.

Wyskoczył na ulicę zaciskając zęby na rękojeści noża. Pomknął co tchu za wozem. Uchwycił się mocno dłońmi drewnianej burty i przerzucił ciało na platformę. Rymnął na kostki lodu. Gołe uda ścisnął przenikliwy chłód. Obserwował bacznie Marguliesa, czując jak przyśpiesza rozszalałe serce. Uderzył nożem w zimny lód. Bryznęło ostrymi odłamkami w twarz. Przyjął to uderzenie jako coś normalnego w bitwie. Zdawało mu się, że ma przed sobą sztaby złota, które handlarz wymienia na karabiny i pistolety. Dziabnął jeszcze raz i jeszcze. Odłamana bryła lodu obsunęła się do jego stóp. Gdy brał ją w ręce, powietrze rozdarł świst bata. To Margulies próbował sięgnąć go swoim biczyskiem. Filipek uchylił się i chwytając zębami nóż wyksztusił bojowy okrzyk, ale wyszło tylko marne: - Auu, uuu. Tymczasem bat wrócił i cienkim kąśliwym językiem liznął skórę policzka. Wsunął bryłę lodu za pazuchę i bez zastanowienia zeskoczył z wozu. Wylądował w pokrzywach porastających działkę Dimitruka.

- Aj! Aj! - krzyknął rozeźlony woźnica, strzelając batem.

Filipek uciekał, poraniony i poparzony, ze złotem pod pazuchą. Mając złoto, całe życie nie będzie musiał pracować i na pewno zostanie wodzem.

W szałasie na szczycie góry dotykał rany na policzku. Marzył o bliźnie, która zostanie po ranie, takiej do końca życia. Z takim znakiem na twarzy będzie o wiele groźniejszym i ważniejszym. Przykładał zdobycz do nóg całych w bąblach. Topniejące złoto przyniosło upragnioną ulgę.

 

Weteran

- Uwzięła się na mnie, bo jej zeszłej jesieni na grzybobraniu odmówiłem wspólnego spaceru po lesie - jęknął Weteran.

Kumple już się rozeszli. Zniknęli w poszczerbionej bramie starej kamienicy. Tylko on pozostał. Siedział pod kwitnącą wiśnią i spoglądał ze złością na drewnianą przybudówkę biura spółdzielni inwalidów. Weteran był kierowcą żuka, ale teraz pełnił funkcję stróża w fabryczce kitu przy ulicy Wilczej.

- A przecież wszyscy wiedzą, że jest po słowie z Szabelką - dodał z żalem.

Wymiętosił dłonią wielką szczękę i uderzył pięścią w stół.

Filipek siedział nie opodal na trawie i grał w pikuty. Jego nóż pchnięty zręcznie palcami ześlizgiwał się po włosach głowy i koziołkując wbijał się w ziemię. Filipek spoglądał na Weterana oczekując z jego strony choćby spojrzenia. Lecz błękitne oczy nieszczęśliwca skierowane były w okienko przybudówki. Choć nim się nie interesował, lubił go. Wiedział, że jest draniem, ale mimo to chętnie przebywał w jego towarzystwie.

- Nie będę pilnował kitu, o nie! - odgrażał się. - Załatwię ją, jak mi Bóg miły, załatwię ją... - wymamrotał zaciskając pięści.

Uniósł się z ławki, ale nagle opadł z powrotem. Był znany w okolicy z mocnej pięści i głowy, ale dzisiaj musiał za dużo wypić. Nigdy się nie poddawał i nie rezygnował z walki. Mimo młodego wieku, miał dwadzieścia cztery lata, zyskał przydomek przynależny o wiele starszym mężczyznom. Przydomek był wyróżnieniem za walki stoczone z ,,brochowiakami" i chłopakami z najgorszej dzielnicy miasta - z Rakowca.

- Partyjniaczka. Gdybym jej dołożył, zapuszkowaliby mnie na Klęczkowskiej- wycedził, kiwając głową.

Kopnął ze złością wiadro stojące pod drzewem. Skisłe zlewki wylały się na zieloną trawę. W powietrzu rozniósł się smrodliwy zapach. Za ścianą z desek obudziły się świnie Marchalika.

- Gdyby to był chłop, dałbym mu w skórę i po sprawie - powiedział uderzając pięścią w stół - ale to baba, a do tego partyjniaczka - wykrztusił, zraszając ostatnie słowa łzami.

Filipek opikutował po raz drugi obydwie dłonie, łokcie, ramiona i głowę. Podźgana ziemia nie trzymała już noża. Coraz częściej zdarzały się skuchy. Schował nóż do kieszeni i usiadł na ławce obok Weterana.

Weteran zamilkł. Siedział nieruchomo przywodząc mu na myśl świnkę morską Krzycha, szykującą się do ucieczki ze skrzynki. Nagle Weteran zdjął pas i podsunął go pod Filipkowy nos.

- Filipek, znasz Helenkę z biura?

- Znam.

- Przylejesz jej w tyłek tym pasem i uciekniesz.

To był prawdziwy, wojskowy pas z grubej świńskiej skóry, ze srebrną sprzączką z wizerunkiem orła w koronie na jednym końcu. Miał w sobie coś magicznego, przyciągającego. Filipkowi zaświeciły się oczy na ten widok.

- Jak to zrobisz, pas jest twój - powiedział uroczyście.

- Na zawsze? - spytał Filipek z niedowierzaniem.

- Na zawsze - odpowiedział.

Owinął nim nadgarstek i zamachnął się, by pokazać jego bojowe zalety.

Pas, którym Weteran rozpędził bandę z Brochowa miałby być jego?

Założył go na spodnie, zapinał i odpinał, lecz nagle jego radość przygasła. Dotarły do niego słowa Weterana - Jak to zrobisz, pas jest twój. Położył go na stół.

- Nie mogę... nie mogę... - wyszeptał opuszczając głowę.

Wiedział, że traci przyjaciela, którego zawiódł.

- No, Filipek, bierz, przecież to partyjniaczka.... - przekonywał go.

- Nie mogę - uciął Filipek i przeskoczył płotek.

- Pamiętaj, jak się rozmyślisz, to przyjdź! - zawołał za nim.

 

Nad rzeką

Lało przez cały tydzień. Niekiedy trochę przestawało, aby niebawem zacząć odnowa. Zakatarzony Filipek siedział przy oknie. Przez te wszystkie smutne dni nie chodził do szkoły, bo miał grypę. Deszcz dzwonił o szyby. Rozbagniło się podwórko, powstały wielkie kałuże, na które z zachwytem patrzyły dzieci. W czasie krótkich przerw, gdy przestawało padać, wybiegały z kamienicy w podwórkowe morza.

Rzeka kusiła swym świeżym zapachem. Filipek codziennie spoglądał w jej stronę i zawsze napotykał ścianę deszczu.

- Ranny deszcz, to starej baby taniec - mówiła z przekonaniem matka.

Ta stara baba tańczyła już siódmy dzień i nie zanosiło się na to, że wkrótce skończy. Już dłużej nie mógł usiedzieć w domu. Musiał wyrwać się nad wodę i wykorzystując chwilę gdy deszcz nieco zelżał, chwyciwszy kromkę chleba i leszczynową wędkę, wybiegł z domu. Ulica Wilcza zamieniła się w rwący strumień. Brodził bosymi stopami w ciepłej deszczówce. Woda niosła liście, papiery i różnego rodzaju śmieci. Dla niego były to statki i łódki, które dzielnie zmagały się z żywiołem. Pobawiłby się dłużej małą flotą, która wciąż napływała do jego stóp, ale czuł że za wałem przeciwpowodziowym coś ciekawego się dzieje.

Półwysep był pod wodą. Wezbrana rzeka wdarła się między topolami na łąki porośnięte ostrymi trawami i toczyła swe wzburzone wody szeroko, aż pod wał chroniący chłodnię składową. Wpadała w cichą zatoczkę i wybrzuszona, wielka, rwała prosto na most, za most na miasto, do Odry. Tam gdzie jeszcze niedawno można się było wylegiwać na kocu, teraz rwąca woda miała ponad metr głębokości. Trawy czesane nurtem, wyczochrane zawirowaniami i gniecione kłodami niesionymi na grzbiecie zwariowanej wody, przyciągały wzrok. Roztaczał się widok niezwykły. Ziemią oraz jej roślinnością i żyjącymi na niej małymi zwierzętami władała woda, w której buszowały ryby, podniecone niezwykłym żerem.

Ryby buszowały się wśród łąkowych traw wyskubując z nich ślimaki i dżdżownice. Szczupaki opanowały ciepłe płycizny ze spokojną wodą. Podchodząc do nich widział przez moment ich dostojną pozycję, zatrzymanie podpierane ledwo widocznym ruchem płetw. Ich ucieczka pozostawiała skłębienie, jedyny obraz po zniknięciu ryby. Nie dawały się złapać. Ganiał za nimi w wodzie sięgającej do pasa i coraz bardziej wierzył, że złowi któregoś z nich. Niestety żadnego nie złapał i zrezygnowany usiadł na wzniesieniu. Deszcz mżył. Drobny, ale dokuczliwy siąpił i chłodził twarz, wlewał się do oczu i wsiąkał w koszulę. Niedaleko, na tle glinianego klepiska - siedziska wędkarzy - pływały duże płocie. Nurt spychał je do zatoczki, a one uparcie, jak pełne instynktu i życia łososie, trzymały się tego miejsca, ustępując jedynie większym porywom wody. A ona niosła wyczesane z traw żyjątka, które wpadały prosto w ich pyszczki.

Zarzucił wędkę, tuż za brzeg, na głęboką wodę. Brały duże płocie i krąpie. Atakowały przynętę zupełnie wyzbyte ostrożności. Puszczona z nurtem kuleczka z chleba opadała na dno, a tam czekały na nią ryby. Wyciągał jedną po drugiej i coraz bardziej pęczniała siatka u jego stóp. Złowione szamotały się, próbując przecisnąć się przez małe oczka.

Coraz częściej ukazywało się słońce. Przez krótkie chwile rozświetlało półwysep i podwodne łąki. Ciepło powodowało, że ożywiał się i myślał o dłuższym pobycie nad rzeką. Jego nogi zanurzone w wodzie stały się białe, a palce pomarszczyły się jak stary pergamin. Nie odczuwał zimna, ale gdy wyszedł na ląd doznał uczucia ulgi. Ostatnie krople deszczu zanikały na wodzie. Bure chmury odpłynęły na wschód i nie prze

słaniały już słońca. Rozebrał się i rozwiesił przemoczone ubranie na młodej olszynie. Stał pośrodku półwyspu i wsłuchiwał się w głosy przyrody. Odeszła zła pogoda, a wraz z nią zły nastrój. Zalane trawy parowały i słońce wydobywało z nich zapachy. Zaszczebiotał trzcinniczek w gęstwinie. W leszczynowym gaiku zahuczały bąki. Spoglądał na dwie strugi opływające cypel i zdawało mu się, że żegluje, gdzieś tam w dalekie kraje, w świat pozbawiony przykrości płynących z przymusu nauki. Gdyby miał przy sobie zeszyty i książki wrzuciłby je do wpaniałej rzeki i na pewno ona zniszczyłaby je bez wahania.

Przy powalonej topoli uderzył szczupak. Poszedł podwodną łąką w tamtą stronę. Wdrapał się na zanurzone drzewo i przyglądał się wartkiej wodzie. Powinien być w strefie osłoniętej, blisko nurtu, ale w kryjówce. Nie omylił się. Za zwalonym pniem czaił się zębaty szczupak. Powoli opuścił mu pod pysk rybkę na wędce lecz nie zareagował, tylko zmienił pozycję przesuwając się nieco w lewo. Trącił rybką o jego paszczękę. Szczupak machnął ogonem i zniknął. Schodząc z drzewa ujrzał w tym samym miejscu następnego drapieżnika, o wiele mniejszego, który zajął miejsce swego poprzednika.

Opuścił cypelek i za wałem znalazł rozgrzebany przez kury śmietnik pobliskiego gospodarstwa. Nożem wykopał dwie tłuste, ciemnoczerwone rosówki. Wydały mu się nieco za duże, ale ich sprężyste połyskujące ciała były nad wyraz kuszące. Nałożył je na haczyk zrobiony ze szpilki. Usiadł na trawie, pod starą wierzbą. Miał przed sobą cichą zatoczkę. Było w niej coś, co powodowało, że bez wahania zarzucał wędkę. Spławik stał nieruchomo, wychylając ponad wodę tylko mały, czerwony czubek. Patrzył na niego oczekując ruchu, jaki wywołuje u każdego rybaka upragniony stan nagłego poruszenia. Z niecierpliwością oczekiwał na branie.

Obok spławika pojawiła się maleńka rybka. Jej kanciasta główka i podłużny kształt nieomylnie znamionowały drapieżnika. Śmieszny wydał się mały szczupaczek z zarysem dorosłego osobnika. Stał obok spławiczka nieruchomo i wyraźnie na coś polował. Gdy nastąpiło branie prysnął pod liście. Spławik oddalał się i pogrążał w głębinie. Filipek poderwał wędkę. Zahaczona ryba ani drgnęła. Jeszcze przez chwilę myślał, że to zaczep o jakąś zmurszałą gałąź, ale po chwili żyłka zaczęła wysnuwać się z kołowrotka. Była tam, w głębokiej wodzie ryba, która bez niepokoju, majestatycznie ciągnęła jego zestaw na środek wzburzonej rzeki. Leszczynowy kij dotknął lustra wody. Filipek zrobił kilka kroków naprzód, dalej była topiel bezdenna, więc wypuścił wędkę z dłoni. Zabrała ją szalona rzeka, w której szamotała się wielka ryba. Tkwił na brzegu próbując przeniknąć wzrokiem powodziową, mętną wodę. Pragnął tylko ujrzeć tego potwora, który tak go zlekceważył.

 

Pierwszy Maja

Od rana słychać gwar i dudnienie dobiegające z miasta. Z radia Szoferki mieszkającej na poddaszu dochodziły skandowania tłumu i ludowe melodie. Chciał się tam jak najszybciej znaleźć, a należało jeszcze rozwiesić pranie.

Na strychu wieszała bieliznę Zosia-Żydóweczka, ubrana tylko w czarną koronkową halkę. Filipek pochylił się nad blaszaną miednicą i znieruchomiał. Jeżeli zawiesi koszulę na sznurze, ujrzy Zosine długie nogi, schodzące sie w miejscu, do którego biegły jego oczy. Siedział skulony i nie śmiał spojrzeć w jej stronę. Kobieta podeszła do niego kołysząc biodrami. Spojrzał na jej uśmiechniętą twarz, a potem tam, gdzie oczy same podążały.

 - Co się gapisz? - burknęła i dodała. - Jesteś taki sam, jak wszystkie chłopy.

Zakręciła się na bosych stopach i wąskimi paluszkami zmierzwiła mu włosy na głowie. Z podwórka dochodził warkot motoru. Pobiegła do swojego mieszkanka na poddaszu. Filipek wychylił głowę z okienka. Z emki zsiadał Zenek, barczysty mężczyzna, o czarnych włosach.

Gdy rozwiesił pranie, zbiegł po schodach i rzucił miskę pod próg mieszkania. Usłyszał psioczenie matki i trzask drzwi. Na podwórku Zenek chwycił go w ramiona.

 - Powiesz mi, kto chodzi do Zosi? - spytał, patrząc mu groźnie w oczy.

Z kieszeni wyciągnął scyzoryk o dwóch ostrzach.

 - Nie... - pokręcił głową Filipek.

 - To znaczy, że ktoś chodzi - syknął czarny mężczyzna, podsuwając chłopcu scyzoryk pod nos. - Będzie twój.

 - Ja nie wiem kto - zajęczał płaczliwie i wyrwał się z jego objęć.

Chciał jak najszybciej zapomnieć stalowy wzrok i zaciśnięte wąskie usta Zenka.

Pognał przez rumowisko niemieckiej drukarni i przeskoczył przez zwaliska murów. Na Wilczej stał Rudzik i patrzył chciwym okiem na chorągiewki zatknięte na płocie. Pobiegli razem.

Przed bramą fabryki mydła stała ciężarówka. Na ławeczkach, stłoczeni przy burtach, siedzieli świątecznie odziani ludzie. Ich twarze nie pasowały do tych ubrań. Na co dzień chodzili w innych. Każdy z nich trzymał w ręku flagę. Kierowca kiwał się przed samochodem, pod jego czerwonym nosem żarzył się papieros, przyklejony do wargi. Zerkał na portiernię. Wyszedł stamtąd człowiek w granatowym garniturze i chwiejnym krokiem zbliżył się do niego. Rzekł kilka słów, wskazując palcem na flagi oparte o mur. Nagle wykonał stanowczy ruch dłonią, jakby cięcie. Zapadła jakaś decyzja i kierowca wskoczył chyżo do szoferki, włączył starter. Mężczyzna w garniturze podszedł do Filipka i Rudzika. Wydzielał z siebie zapach perfum i alkoholu. Zmierzył ich wzrokiem od stóp do głów.

 - A wy co? Też na pochód?

 - Tak, idziemy.

 - No to bierzcie flagi i wsiadajcie! - krzyknął.

Chwycili po jednej i wskoczyli na odjeżdżającą ciężarówkę. Dopiero na pędzącym wozie Filipek spostrzegł, że trzyma czerwoną flagę. Płótno było owinięte na świeżym, jeszcze pachnącym stolarnią drzewcu. Rozwijał je z nadzieją, że ujrzy także biel. Rudzik miał białoczerwoną. Zmarkotniałą twarz Filipka zauważył maszynista lokomotywki.

 - Co, czerwona się nie podoba? - spytał, trącając go łokciem.

Filipek milczał. Myślał o chorągiewkach na płocie fabryki mydła. Czerwona, czerwona, białoczerwona, czerwona, czerwona, białoczerwona... Wieczorem te białoczerwone znikną. Chłopaki zdejmą je i będą ganiać po ulicy i wysypiskach upajając się ich łopotem. Może wystarczy też dla niego.

Jechali ulicami miasta, w zgiełk, w podniosłe mowy płynące z megafonów. Robotnicy przekrzykiwali warkot motoru skandując jakieś hasła. Byli podrzucani na wybojach, jak zawory zepsutej maszyny. Potężniejący hałas przeraził Filipka i najchętniej by uciekł stamtąd, do szałasu na wysypiskach.

Dojechali na skraj falującego tłumu. Opadły z hukiem burty ciężarówki i robotnicy zeskoczyli na ulicę. Ludzie z czerwonymi opaskami na rękach, skierowali ich w stronę już oczekującej grupy towarzyszy. Ruszyli ze śpiewem, rozwijając wielki, jedwabny sztandar. Szli za olbrzymią kostką szarego mydła niesioną przez silnych mężczyzn. Filipek nie mógł od niej oderwać wzroku i nagle strach gdzieś przepadł ustępując miejsce dumie. Bardzo lubił psy i trochę było mu ich żal, że przerobiono je na tę kostkę.

Ciągnęli razem z pochodem przez miasto. Rudzikowa flaga łopotała na wietrze. Był szczęśliwy i szczerzył zęby w ciągłym uśmiechu. Filipek swoją także uniósł wysoko i nią także poruszył wiatr. Nie widział ludzi klaskających w ręce, nie widział też trybuny. Był jak słomka niesiony prądem szerokiej wiosennej rzeki, płynął wraz z wszystkim, co zgarnęła na polach i łąkach. Nie mógł zawrócić, choćby bardzo tego chciał. Rudzik gdzieś przepadł. Filipek nie poznawał twarzy robotników z fabryki mydła. Szedł z innymi. Frunęły w białe niebo balony i strwożone gołębie. Młode dziewczyny skąpo odziane, wyciągały wdzięcznie szyje i skakały po szarym bruku. Nagłym rozwinięciem rąk i nóg wznosiły się i opadały, aby za chwilę sięgnąć nieba czerwonymi serpentynami wysnutymi z dłoni. Szeleściły papierowe maki i malwy. Zachwycone dzieci na tatusiowych ramionach wznosiły rączki. Mnożyły się napisy, kolorowe litery zatknięte na długich tykach układały się w nazwy, w hasła. Wielkie portrety brodatych mężczyzn kołysały się nad tłumem i obdarzały wszystkich dobrotliwymi oczami.

Upłynęła godzina, może dwie, a Filipek nie czuł zmęczenia. Ludzie, którzy przechodzili obok, byli mu obcy. Znowu dopadł go lęk. Nie zauważył wśród nich nikogo z Wilczego Kąta. Ich twarze były uśmiechnięte, ich ręce poruszały się w przyjaznych gestach, ale oni nie posiadali tego co ludzie znajomi.

Nagle skończył się marsz. Zwarta rzesza ludzi przemieniła się w strumyczki znikające w bocznych uliczkach. Odjeżdżały samochody z robotnikami. Przy budkach z kiełbasą i piwem, gromadzili się mężczyźni. Na ciężarówkę z wielkim napisem na burcie - Wodociągi ludzie wrzucali transparenty i portrety. Zwijali starannie flagi, aby potem niedbale pchnąć w kąt platformy. Ciężarówki z fabryki mydła nie było. Nie wiedział w którą stronę ma iść. Wydawało mu się, że tam daleko, w perspektywie brukowanej ulicy, znajduje się jego dom. Szedł człapiąc przed siebie, bo nogi jakby mu nagle osłabły.

Skończyły się domy miasta, zwęziła się ulica. Nigdy nie był w tej dzielnicy. Patrzył w dal, na łąki przecięte połyskującą rzeczką. Nie były to Niskie Łąki rozpościerające się nad Oławą, ale mimo tego coś uparcie podpowiadało, aby iść dalej. Tam, za tymi łąkami, być może płynęła Odra, a za Odrą były znajome pejzaże.

Naprzeciwko domu skrytego w morwowych drzewach dostrzegł przystanek autobusowy. Filipek rozgarnął gałęzie. W ogrodzie, na zacienionej ławeczce, siedział stary mężczyzna.

 - Proszę pana! - zawołał nieśmiało.

Dziadek jednak się nie poruszył. Z domu wyszła kobieta niosąca koc. Na jej widok stary mężczyzna ożywił się i zmienił dłoń na gałce laski. Przyjął ciepłe okrycie spoglądając na nią zamglonymi, wdzięcznymi oczami.

 - Proszę pani! - wydał z siebie stremowany głos Filipek.

 - Szukasz kogoś? - spytała.

 - Czy z tego przystanku dojadę do Krakowskiej?

 - Do Krakowskiej? - zamyśliła się kobieta. - A co ty synku tu robisz? - spytała ze zdziwieniem.

 - Idę z pochodu - wzruszył ramionami Filipek.

 - Coś mi się zdaje, że idziesz w złym kierunku, ale nie wiem na pewno, poczekaj chwilkę. - Panie Stefanie! - krzyknęła do mężczyzny wychodzącego z garażu.

Mężczyzna z twarzą boksera zbliżył się powłócząc nogami.

 - Ten chłopiec idzie z pochodu, mieszka na Krakowskiej - wskazała palcem na Filipka.

 - Pochód skończył się dwie godziny temu - burknął mężczyzna.

Przyczłapał stary. Wpatrzył się w Filipka z zaciekawieniem.

 - Krakowska jest na wschodzie, to zupełnie w drugą stronę - zdziwił się bokser.

 - Jak tam dojechać? - spytał Filipek, czując ucisk w gardle.

Kobieta spojrzała na niego matczynym okiem i weszła do domu.

 - Dojedziesz autobusem do placu PKWN, potem wsiądziesz do zerówki, wysiądziesz na placu Wróblewskiego, a stamtąd piątką w stronę Krakowskiej - wyjaśnił bokser.

Stary wpatrywał się w flagę.

 - Czerwony kolor ukradziono królom i teraz każdy nim powiewa - wykrztusił, głaskając Filipka po głowie. - Ja też synku szedłem... do Polski - dodał cicho.

Człowiek z twarzą boksera spojrzał na niego spode łba.

 - Walczyłem pod białoczerwonym sztandarem, a potem dostałem się do niewoli niemieckiej. Gdy wojna się skończyła wróciłem do Polski na tych oto nogach - stuknął laską o nogę.

Filipek usłyszał dźwięk jaki wydaje drewno.

 - Na granicy witała mnie brama umajona i słowa polskie wypisane. Ale niebyła to Polska, o którą się biłem - staremu w oczach zaszkliły się łzy.

 - Co pan sąsiedzie wygadujesz! Co mącisz w głowie chłopakowi! - żachnął się bokser.

 - Pamiętaj synku słowa starego żołnierza. Zbyt dużo jest czerwonych flag w Polsce, zbyt dużo. Lepiej gdyby były tylko białoczerwone.

Wróciła kobieta niosąc kromkę chleba z masłem i podała ją Filipkowi. Spojrzała z troską na starego.

 - Źle się czujesz?

 - Nie, dobrze - odparł, ciężko sapiąc.

Przyglądali się Filipkowi, jak pochłania chleb. Był głodny, przestraszony i tęsknił za domem. To wszystko można było wyczytać z jego twarzy.

Nadjechał rozklekotany, przechylony autobus, tylne koło tarło o blachę błotnika. Drzwi otworzyła wesoła konduktorka.

 - Jedziemy do zajezdni na Krakowską! - krzyknęła, poprawiając dłonią włosy.

 - To dobrze! Wsiadaj chłopcze - kobieta pchnęła go na schodki.

 - Ja właśnie tam mieszkam! - ucieszył się.

Wskoczył żwawo do autobusu. Przez zabrudzoną szybę widział oddalających się - starego i kobietę, która go podtrzymywała. Jego zgarbiona sylwetka zniknęła w wiosennej zieleni.

Na pociętym żyletkami siedzeniu leżała poplamiona tłuszczem gazeta. Usiadł obok. Gazeta zsunęła się i upadła na podłogę. Na pierwszej stronie czerwienił się wielki tytuł: 1 Maja - święto ludzi pracy. Konduktorka zdmuchnęła loczka spadającego jej na oczy. Przekrzywiona czapka nie mieściła wszystkich włosów.

 - Masz pieniądze na bilet? - zaćwierkała przyjemnym głosem.

 - Nie, ale mam okazówkę - sięgnął do kieszeni.

Konduktorka usiadła naprzeciwko, stawiając stopy na gazecie.

 - Twój tata pracuje w empeka?

 - Tak, jest murarzem - odparł z dumą.

 - Józek trzymaj mnie, bo pęknę. Słyszałeś? - roześmiała się, ukazując wnętrze buzi okolonej czerwoną szminką.

 - Słyszałem, słyszałem. A co on tam muruje? Niebieskie tramwaje?

 - Nie, muruje zajezdnię - odpowiedział Filipek spokojnie.

Konduktorka założyła nogę na nogę i obciągnęła granatową spódniczkę. Dotknęła palcami czerwonego płótna flagi.

 - Dobra szmata, ale z tego można uszyć tylko majtki - zachichotała, odchylając do tyłu głowę.

Kierowca trzymając jedną dłonią kierownicę wychylił się w ich stronę.

 - Byłoby ci do twarzy, co ja mówię, do pupy w takich majtkach, ale musiałabyś wykonywać trzysta procent normy i to na nocnej zmianie.

 - O ty stary draniu, zaraz oberwiesz jak cap za obierki!

Zerwała się i podbiegła zygzakiem do kierowcy. Pochyliła się nad skulonym, śmiejącym się mężczyzną, próbującym zrobić unik przed ręką uzbrojoną w plik biletów. Kobiecie spadła z głowy czapka i rozsypały się włosy. Noga kierowcy mimowolnie naparła na pedał gazu. Zarzuciło autobusem, z silnika buchnęło zapachem benzyny. Zdezelowany samochód przyśpieszył gwałtownie. Filipek kurczowo chwycił się poręczy siedzenia.

Dojechali do zajezdni. Pobladłego Filipka pożegnały salwy śmiechu kierowcy i konduktorki. Przebiegł przez cichą ulicę i skrył się w lipowej alei. Nad kominami fabryki mydła wisiały ciemne chmury. Na płocie nie było już białoczerwonych. Zostały same czerwone. Wrzucił flagę na betonowy dziedziniec. Drzewce zawerbliło przyjemnie. Stróż gwałtownie się obudził. Zrobił słupka, jak zając i chwilę nasłuchiwał. Potem głowa opadła mu na splecione dłonie ułożone na stole.

 

Filipek opiekuje się dziećmi

Filipek przyszedł ze szkoły i cisnął teczkę z książkami pod łóżko. Biało-czerwone papierowe chorągiewki wetknął do doniczek na oknie. Były starannie zrobione i otrzymał za nie piątkę od pani nauczycielki. Po pierwszomajowym pochodzie zostały w nim zmęczenie i lęk. Powracały wspomnienia wczorajszego dnia, wspomagane ulicznym hałasem, który huczał natrętnie w jego głowie, dopominając się należytego miejsca w pamięci. Nie, Filipek niech ciał o tym więcej myśleć. Co by się stało, gdyby nie mógł już nigdy zobaczyć swojej okolicy, wysypiska gruzu, rzeki, cmentarza, stawu Pożogi. Nie, to nie do zniesienia. Przyrzekł sobie, że już nigdy nie pójdzie z tłumem ludzi w nieznane.

Matka szklanką wykrawała krążki z ciasta. Na stolnicy leżały nadziane farszem ruskie pierożki. Pięcioletni Rysiek gapił się na jej kościste sprawne ręce. Gdy podchodziła do węglowej kuchni, dzieciak kradł skrawki ciasta i ukrywał w małej rączce.

 - Mamo, w niebie też będziesz robiła pierogi - spytał niespodziewanie.

Na twarzy matki ukazało się bezgraniczne zdumienie. Ale nagle roześmiała się i pokręciła głową.

 - Chyba tam też będę robiła pierogi - powiedziała ze łzami w oczach.

Dziewięcioletni Bartek stał na parapecie okna i polował na muchy. Leciały z podwórka zwabione zapachami sera i smażonej słoninki. Bartek walił w niestarannie złożoną Gazetą Robotniczą, a gdy ta się rozleciała, sięgnął po następną z czerwonym tytułem. Słowo Polskie było o wiele skuteczniejsze, może drukowano je na lepszym papierze. Filipek patrząc na to, co robi jego braciszek przypomniał sobie długi zimowy wieczór i zawody, w których obydwaj próbowali zjeść jak najwięcej gazet. Nie pamiętał, kto wtedy wygrał, ale pochłonął na pewno czterostronicowe przemówienie Gomułki i wiele innych artykułów.

Czteroletnia Dorotka bawiła się z kotkiem na podłodze. Przepadała za puszystymi zwierzątkami i mogła bawić się z nimi cały dzień.

Filipek leżał na żelaznym łóżku z założonymi pod głową rękami. Tak zawsze polegiwał w ciągu dnia ojciec. Ale Filipek nie naśladował go, nie, po prostu tak było mu wygodnie.

Matka zrobiła sto pierogów. Zjedli swoje porcje i pobiegli na podwórko.

 - Musisz iść z nimi na ogródek - postanowiła.

 - Mamo, nie, jestem zmęczony!

 - Dzisiaj na podwórku jest bardzo duży ruch. Olszyński toczy marmoladę w beczkach, Alojzy układa narowistego ogiera, a chłopaki Radziwiłła jeżdżą starą jawą. Idź Filipek na ogródek, bo jakieś nie daj Boże nieszczęście się przytrafi - westchnęła i przeżegnała się szybkim ruchem ręki.

 - No dobrze, ale jak się będą bili, to ja ich rozdzielał nie będę - zagroził Filipek, wstając z łóżka.

 - Idź synku, idź z nimi, bo ja nic w domu nie mogę zrobić - rozżaliła się.

 - Chcąc nie chcąc poprowadził dzieciarnię na działkę.

Nudziło mu się wśród drzewek i warzyw. Nic ciekawego nie mogło się zdarzyć w ogródku, wśród grządek. Z rozwidlonej gałązki bzu zrobił procę. Z dętki od roweru, którą znalazł w altanie wyciął scyzorykiem gumy napinające, a z rozczłapanego buta ojca gniazdko na kamyk. Postanowił miotać do puszki po mące, na której widniały dwie białe dłonie w uścisku, na tle gwiaździstego sztandaru. Dzieciarnia właziła jednak na linię strzału. Każdy chciał chociażby potrzymać procę. Musiał zająć się rozdzielaniem bijących się maluchów. Zapędził dzieciaki do starej balii, służącej do skrobania świń i napompował doń zimnej wody. To było to, czego pragnęli. Wszyscy byli zadowoleni, a Filipek mógł zająć się swoimi sprawami.

Usiadł na łodzi, leżącej w altanie do góry dnem. Zbudował ją jego brat Roman i pływali na niej jeden, jedyny raz. Potem brat musiał iść do wojska i piękna, nowa łódź, wystawiona na niszczące działanie kapryśnej pogody powoli zamieniła się w nikomu niepotrzebny wrak cały w dziurach, przez które zaczęły wyzierać drewniane żebra pracowicie wykończonego szkieletu. To była wspaniała wyprawa. Gładził burty łodzi i marzył o następnym rejsie. Gdy Roman odsłuży swój czas w wojsku, to natychmiast popłyną w górę rzeki. Oczywiście naprawa nie potrwa długo, bo złote ręce Romana potrafiły wszystko zrobić.

Leżał na płaskim dnie i przypominał sobie całą trasę, którą wówczas pokonali. Jak wspaniale było sunąć nad głębiną, zanurzając dłoń w aksamitnej wodzie. Widział ryby poruszające się na tle żółtego piasku. Nie bały się cienia łodzi. Wielkie omszone na grzbietach klenie płynęły w górę rzeki w poszukiwaniu żeru. Wśród lilii wodnych wygrzewały się złociste liny, a przy śluzie opasłe szczupaki czatowały na niesione prądem zwinne płotki.

Nagle Filipkowe wspomnienia przerwał wrzask dobiegający z balii. Pobiegł tam i ujrzał bijących się braci. Płacz, krzyk, bijatyka.

 - Przestańcie! Zachowujecie się jak baby! - skarcił ich Filipek.

Dorotka spojrzała na niego z wyrzutem.

 - Co ty, przecież ja też jestem baba - wybąkała obrażona.

 - Tak, przepraszam cię Dorotka. Już nie wiem, psia krew, jak takich bałwanów nazwać.

 - Nie przeklinaj, bo pójdziesz do piekła - powiedziała Dorotka.

 - No i dobrze. Będę grał z diabłem w karty - zaśmiał się Filipek.

Dorotka spojrzała na niego swoimi wielkimi zielonymi oczami.

 - Jak będziesz grał z diabłem, to ci się karty spalą - stwierdziła nagle z szelmowskim uśmiechem na buzi.

Filipek nie wiedział co jej odpowiedzieć. Zresztą nie interesowała go już ta gromadka. Zaświtał mu w głowie pewien pomysł i zapragnął natychmiast go zrealizować.

 - Ma być tu zgoda i spokój. Nie ruszać się z wanny, bo wyleję wodę. Zrozumieliście?

Rysiek i Bartek szturchali się jeszcze, ale dotarły do nich wreszcie słowa Filipka i zajęli się zabawą. Wylanie wody, to było najgorsze co ich mogło spotkać. Wiedzieli, że ze starszym bratem nie ma żartów i nieraz przekonali się o tym. To bardzo przykry widok, jak woda wsiąka w ziemię pozostawiając bezradne statki z kory.

Za altaną pod krzakiem agrestu Filipek zaczął kopać dół. Nie, nie chciał dokopać się do piekła, lecz pozazdrościł diabłowi podziemnej kryjówki, zapragnął mieć podobną. Mieć szałas na ziemi to nic nadzwyczajnego, ale posiadać kryjówkę pod ziemią to już nie lada gratka. Z zapałem wziął się do roboty. Z usunięciem wierzchniej warstwy żyznej ziemi nie było kłopotu, ale pod nią natrafił na twardszą glebę. Ciął ostrym szpadlem, brązową glinkę i po kawałku wydobywał ją na powierzchnię. Co chwilę przerywał pracę i sprawdzał czy dzieci są tam, gdzie je zostawił. Trzy główki były na swoim miejscu, to znaczy ponad cynkową balią. Natrafił na żółty piasek, potem na rdzawy, a na końcu na nieskazitelnie czysty. Wśród drobnych ziarenek błysnęło złotem. Filipek zebrał błyszczącą mikę i schował do słoika. Był właścicielem prawdziwego złota. Wierzył w to niezłomnie.

 Siedząc pod agrestem myślał o szałasie na wysypiskach i zdecydował, że należy zabrać stamtąd nóż, butelki atramentu i rewelacyjny klej wraz z cegłami. Pod ziemią było o wiele lepiej, niż na szczycie wzgórza.

Burza nadciągnęła z południa i oprócz kilku pomruków, nic nie wskazywało, że będzie gwałtowna i groźna. Filipek nie widział czarnych, piętrowych chmur, które rzuciły cień na Wilczy Kąt i zaczęło się piekło, ale na ziemi.

Opuścił podziemną kryjówkę, gdy rozpadało się na dobre. Cynkowa balia była wywrócona, dzieci nie było. Niebo przeszyte błyskawicą rozdarło się jak stara poszwa. Piorun uderzył w żelazny słup podtrzymujący druty elektryczne. Sypnęło tysiącem iskier. Trwoga przygięła jego chude ciało. Popędził skulony do budki, a deszcz smagnął go bezlitośnie. Dołączył do tego wiatr, który sypnął w oczy piachem z dróżki.

Położył się pod stołem i złożył ręce do modlitwy. Z jego oczu płynęły łzy tocząc po policzkach ziarenka piasku.

 - Ojcze Nasz, któryś jest w niebie...

Trzasnęło gdzieś blisko. Skulił się jeszcze bardziej. Nie mógł sobie przypomnieć tekstu modlitwy. Demony zła, darły na strzępy blaszane powietrze wywołując w jego sercu strach i paraliż. Co raz, któryś z nich ciskał gorącą błyskawicę w szczyty metalowych słupów. Staruszek Bóg chyba zasnął, strudzony czuwaniem nad światem, a one korzystając z okazji szalały nad Wilczym Kątem.

 - Boże, nie daj mi zginąć - poprosił Filipek. Ą Przyrzekam Ci, że nie będę już opuszczał mszy niedzielnej.

Nagle zadrżała ziemia. A może tylko tak mu się wydawało. Strwożony spojrzał pod stół. Wybrzuszyła się ziemia i powoli zaczął się tworzyć kopczyk.

 - Boże!  - krzyknął przerażony.  - Nie, ja nie chcę!

Bał się diabła, który na pewno słyszał jego rozmowę z Dorotką i teraz przekopuje się, aby porwać go do piekła. Nie mógł oderwać wzroku od tworzącej się górki. Już widział czarną, owłosioną łapę, która sięga po niego. Nagle zapadła się ziemia na szczycie kopczyka i wychylił się łepek ślepego i głuchego kreta. Filipkowi wstyd wymalował na policzkach dwa czerwone rumieńce. To taki krecik nie boi się burzy - pomyślał zdumiony. Usiadł i poczuł nagły przypływ indiańskiej siły i woli. Kret wchłonął w nozdrza jego zapach i czmychnął natychmiast do nory.

Burza cichła, odchodziła za rzekę nad odrzańskie łąki, ciągnąc za sobą czarne tłuste chmury, ocierające się o siebie i wydające groźne pomruki. Wyszedł przed budkę i zanurzył stopy w ciepłej deszczówce. Z ulgą przyjął pierwsze promienie słońca.

Na ścieżce prowadzącej na most, pojawił się Heniek. Trzymał w rękach wojskową lornetkę i przystawiał ją do oczu, obserwując odchodzącą burzę.

 - Widziałeś, co się działo?  - spytał odważnie Filipek.

 - Widziałem lepiej od ciebie! - parsknął.

 - Ciekawe, gdzie byłeś jak waliło? Ą spytał podejrzliwie Filipek.

 - Byłem na szczycie wysypiska i obserwowałem błyskawice przez lornetkę- wzruszył ramionami.

Jestem tchórzem  pomyślał Filipek. Nie potrafiłbym tak jak on. Nawet taki kret jest odważniejszy ode mnie.

Czuł się podle. Bardzo chciał być znowu Indianinem, który niczego się nie boi.

 - Filipek, idź do dzieci, bo wrzeszczą już całą godzinę! - powiedział ze spokojem Heniek.

Filipek poczuł jak na głowie podnoszą mu się włosy.

 - A gdzie one są?

 - Na skarpie pod mostem. Oj, Filipek one są całkiem na golasa.

 

Odważny Krzychu

Krzychu, chciał zostać Indianinem. Filipek zaprowadził go do kółka, czyli na placyk porośnięty trawą, znajdujący się między wysypiskami. Tam ciężarówki nie zwalały gruzu, ponieważ pod ziemią leżały rury zaopatrujące w wodę fabrykę mydła. Usiedli w wysokich trawach naprzeciwko siebie. Krzychu było rok młodszy od Filipka, mimo to był wielki, silny i odważny.

 - Słyszysz? - spytał nagle Filipek.

 - Co? - bąknął Krzychu, przechylając swoją wielką głowę.

 - No, co słyszysz? - niecierpliwił się Filipek.

 - Cykanie świerszcza - wzruszył ramionami Krzychu.

 - Co jeszcze?

 - Niby co jeszcze?

 - No, co jeszcze słyszysz?

 - Lokomotywkę! - zawołał.

 - No, i..., no, i... - ponaglał go Filipek.

 - Jakiś wózek skrzypiący - wydukał Krzychu.

 - Heniek jedzie ze złomem - dodał Filipek.

 - Jeszcze słyszę jakieś pyrkanie motorka! - porwał się nagle Krzychu.

 - To na gnomie zasuwa Kaziu Czarny - powiedział Filipek.

Położył dłoń na głowie Krzycha.

 - Słabo, słabiutko słyszysz. Indianin musi słyszeć o wiele więcej, niż jakiś tam biały.

Krzychu opuścił głowę. Skubał trawę i rzucał nią ze złością w beztroskie mrówki.

 - To nic, zjesz trochę szczawiu, to ci się słuch poprawi - rzekł.

Egzaminowany spojrzał z nadzieją i wdzięcznością w oczy Filipka. A ten spytał:

 - Ile masz lat?

 - Dziewięć.

Filipek coś obliczał. Z jego ust płynęły szeptem wypowiadane liczby. Nagle machnął z rezygnacją ręką.

 - Który rok mamy?

 - No, ten... tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty czwarty - wyrecytował zadowolony Krzychu.

 - Będziesz musiał zjeść tysiąc dziewięćset sześćdziesiąt cztery listki szczawiu.

Uradowany Krzychu ruszył w trawy w poszukiwaniu szczawiu. Zapał jego szybko ostygł, gdy po godzinie uzbierał zaledwie dwieście pięć listków. Filipek przeliczył je i ze zrozumieniem pokiwał głową.

 - Zjesz dzisiaj te wszystkie, a jutro taką samą porcję.

Krzychu ułożył listki jeden na drugim i ugryzł gruby plik. Równiutko odciął zdrowymi zębami kwaśny kęs. Ugryzł po raz drugi. Sięgnął po nowe porcje i z kamienną twarzą pochłonął wszystkie. Próbował się uśmiechnąć, ale twarz wykrzywił kwaśny grymas. W ustach czuł kwas, w oczach miał kwas i wydawało mu się, że tocząca się po policzku łza także była kwaśna.

Filipek wyrwał kępę trawy wraz z korzeniami. Wygrzebał spośród nich tłustą dżdżownicę i położył ją na dłoni. Podsunął do Krzychowego ucha.

 - Słyszysz?

Krzychu wpatrywał się zmrużonymi oczami pełzającej po dłoni dżdżownicy.

 - Sły... słyszę!

 - Co słyszysz? - nalegał Filipek.

 - Słyszę dżdżownicę... pełza!

 - Dobrze - zakończył doświadczenie Filipek.

Wstał i kazał Krzychowi iść za sobą. Poszli wąską ścieżką wśród wysokich wrotyczy. Wspięli się na górę z gruzu, tłumiąc sapanie wydobywające się z ust. Przecież Indianin nigdy się nie męczy. Krzychowi w dodatku odbijało się szczawiem i biedak robił co tylko mógł, aby jego wódz tego nie usłyszał.

Gdy dotarli na szczyt, Filipek wskazał palcem trzy zbocza rzadko porośnięte wrotyczem, i skoczył. Pokonał je w krótkim czasie i zatrzymał się na łące. Z rękami założonymi na piersiach obserwował Krzycha. Naśladować Filipka nie było łatwo. Kandydat na Indianina kilka razy się przewrócił, zanim stanął naprzeciw swego wodza.

 - Nie martw się, i tego się nauczysz - pocieszył go Filipek, widząc niezadowoloną minę.

Poszli nad rzekę tam, gdzie koń się utopił. Rzeka w tym miejscu była głęboka i pełna tajemniczych wirów. Kilka lat temu utopił się tam milicjant na koniu, kiedy próbował przeprawić się na drugi brzeg. Koń ten należał do ojca Filipka.

Wyłamał długi pęd czarnego bzu i zdarł z niego korę. Błyszcząca w słońcu włócznia podniesiona wysoko ponad głowę zapowiadała nie lada uroczystość.

 - Nadaję ci imię rzeko! - krzyknął. - Od dzisiaj nazywasz się Orinoko.

Cisnął włócznię w nurt rzeki. Poszybowała wysoko, a potem wbiła się w jej grzbiet i siłą rozpędu wdarła w głębiny, znikając zupełnie. Po chwili rzeka wypluła ją na powierzchnię. Dryfując zniknęła za zakolem.

Krzychu poczuł dreszcz, który przeszył całe jego ciało. Spojrzał z podziwem na Filipka i w jego poważnej twarzy dojrzał rysy ostatniego Mohikanina.

 - To wszystko jest nasze, nasza kraina - powiedział Filipek, zakreślając ręką rzekę, łąki, wysypiska i zgliszcza starego browaru. - Ale pamiętaj, nie możesz jechać na kolonie - dodał, opuszczając głowę.

Powiedział to tylko dlatego, że sam nigdy nie wyjeżdżał na kolonie i wraz z pierwszym dniem wakacji okolice Wilczego Kąta wyludniały się. W tym czasie, gdy chłopaki przebywali w najróżniejszych zakątkach Polski, on włóczył się po wysypiskach, łowił ryby i palił ogniska na łąkach. Teraz miał nadzieję na towarzysza, który skutecznie rozproszy samotne chwile.

 

Co można zrobić ze smoły

Palące słońce rozgrzało beczki stojące na placyku spółdzielni. Smoła na pewno była miękka i nadawała się już do wybrania. Filipek i Waldek przeskoczyli przez płot i dobiegli do pierwszych z brzegu beczek. Czerpali z nich smołę, wbijając deszczułki w gładką powierzchnię, na której połyskiwała ciepła deszczówka. Leniwy, czarny jęzor powoli spływał do puszki po marmoladzie popychany niecierpliwie przez Waldka. Filipkowe serce głośno łomotało i zdawało się, że usłyszy to łomotanie chrapiący na ławce stróż Paschalis. Nie, to było niemożliwe. Spał kamiennym snem ze zwieszoną na piersi głową, a piwo które wypił w ten upalny dzień spotęgowało znużenie, wprowadzając go w błogi stan rozleniwienia. O wiele za wolno lała się smoła, o wiele za szybko biły serca chłopaków. Filipek szybkim ruchem zagarnął ostatnią porcję i czekał aż spłynie. Bezruch denerwował najbardziej. To nie piasek, który nabiera się łopatką. Sypie się szybko do wiaderka i unosi się za nim tylko obłoczek kurzu. Leniwa, czarna maź, oślizły gad, wpełza powoli, powoli. A strach ponagla, trzeba już uciekać, bo stróż pilnujący beczek mógł się obudzić i pogonić, a nawet złapać i obić sękatym kijem.

Skończyli napełnianie i uciekli ile sił w nogach. Filipek przerzucił puszkę z cenną zawartością ponad drewniane ogrodzenie. Zanim smoła się rozlazła, już był przy niej i wepchnął czarny jęzor do środka.

Skryci w łopianach, porastających małe wzgórze, obserwowali stróża. Irytowała ich jego nieruchomość. Mógłby się już obudzić i zauważyć brak smoły. Ale on i tak nie dostrzegłby niczego. Czuli się bezpieczni. Zuchwale spoglądali za płot, a ich indiańskie dusze rozpierała odwaga.

Nad rzeką podzielili się łupem równo, po połowie. Obtoczone rzecznym piaskiem czarne kule zanieśli na ulicę Wilczą i tam zrobili z nich placki. Rozłożyli je na bruku, a sami ukryli się w konarach dębu. Czekali na wielkie, ciężarowe samochody. Tamtędy zawsze jeździły ogromne pojazdy, zmierzające do chłodni po mięso.

Zza zakrętu wyłonił się Heniek, ciągnący wózek wypełniony po brzegi ciężkim guzem. Kierował się prosto na czarne placki.

 - Stój! - krzyknął Filipek.

Heniek zatrzymał się, a widząc Filipka burknął:

 - Czego chcesz?

 - Nie najeżdżaj! - wskazał palcem na smołę Filipek.

Heniek dotknął ją czubkiem buta i po chwili najechał na nią wózkiem. Pozostawił na placku żałosny ślad chudej obręczy koła. Śmiał się, widząc ich twarze wyrażające bezsilność. Gdy odjechał zeskoczyli z drzewa i ponownie zagnietli smołę. Szybko powrócili na drzewo ponaglani zbliżającym się odgłosem silnika.

Nadjeżdżała ciężarówka. Wyłoniła się zza zakrętu, minęła fabryczkę kitu i przetoczyła się przez tory prowadzące do fabryki mydła. Kierowca bezmyślnie patrzył w dal z wysokości kabiny, wczepiony w wielką kierownicę. Przednie koła ominęły smołowe placki, za to tylne, podwójne, najechały na nie i zabrały je ze sobą. Przyklejone do opon, głęboko wczepione w jej rowki uderzały o granitową kostkę ulicy: pac, pac, pac! Ciężarówka wjechała w kałużę obok działki starego Marchalika. Gdy z niej wyjeżdżała czarne placki odpadły od kół.

Zeskoczyli z drzewa. Nadjeżdżał następny samochód i należało je jak najszybciej zebrać.

Trud i strach opłaciły się. Wzory bieżnika były bardzo dobre i nieśli je z dumą przed sobą. I tak, nie mając, ani materiału, ani sztancy, ani maszyny, posiedli na własność

doskonały wyrób, który od tej chwili stawał się walutą wymienialną na różne skarby, pieczołowicie gromadzone przez innych chłopaków.

Już tego samego dnia Filipek został posiadaczem wielkiej szajby, to znaczy monety z podobizną Bismarcka, którą dostał od Wojtka Kataryniarza, ponadto pięciu innych, mniejszych monet, w tym srebrnej przedwojennej dwuzłotówki. Mógł grać w szajby. Bismarck odbity od muru kamienicy zawsze brał wszystko. Wielka szajba z brązu doskonale odskakiwała i przykrywała mniejsze monety. Waldek jeszcze nie wymienił swojej czarnej waluty. Jeszcze się nią nie nacieszył.

 

Pistolecik i kajdanki

Filipek bawił się w kałuży przy ulicy Krakowskiej. Kanał ściekowy był zatkany i bure morze niosło na swych falach okręty z kory. Popychał je kijem w stronę nieznanych brzegów, a one posłusznie płynęły.

Tego dnia ojciec miał mu kupić pistolet. Czekał na niego właśnie tutaj, na zakręcie bo piątka zwalniała w tym miejscu i ojciec zawsze z niej wyskakiwał.

Popołudniowe słońce grzało ulicę. Chłopaki z Wilczej kąpali się w rzece, a on cierpliwie znosił upał już kilka godzin. Bardzo chciał mieć ten pistolet. Marzyło łuku, ale łuk kosztował sześćdziesiąt złotych, prawie tyle samo co pół litra wódki.

Nadjechał tramwaj. Ojciec wychylił się z pierwszego wagonu. Kiedy motorniczy jak zwykle przyhamował na zakręcie, ojciec szybko zszedł na schodki i skoczył. Filipek struchlał, widząc jak jego nogi ugięły się dotykając na chwilę bruku, a podcięte pędem zostały w tyle, zaś ciało wyłożyło się na ulicy. Strach sparaliżował Filipkowe gardło. Nie mógł wydobyć z niego krzyku, który pozostał gdzieś głęboko. Widział metalowe koła trące o szyny i słyszał chrzęst hamowania. Pięść zdarzenia precyzyjnie trafiła Filipka w środek brzucha. Zgiął się wpół i nie mogąc się poruszyć. Tylko oczy próbowały wysyłać błagalne prośby i podnosiły zwichrzoną głowę leżącą tuż przy stalowym kole.

Blady motorniczy podbiegł do leżącego ojca. Krew nabiegła mu do twarzy, gdy zauważył że się podnosi, a wielki przestrach zastąpiła prostacka złość. Ojciec stał na chwiejących się nogach i szukał czegoś w kieszeni marynarki. Motorniczy klnąc, pochylił się i spod kół wyciągnął dwa kawałki kiełbasy. Uśmiechając się oddał je ojcu.

 - Masz szczęście. Dobrze, że to nie twoja noga - parsknął i wsiadł do tramwaju.

Ojciec schował kiełbasę do kieszeni marynarki i pogłaskał płaczącego Filipka.

 - Chodź Filipek, nic się nie stało - zachichotał.

Szli do domu. Filipek miał zamęt w głowie i niemoc w nogach.

 - Tato, a mój pistolet? - spytał drżącym głosem.

Ojciec zatrzymał się, myślał chwilę i nagle powiedział:

 - A, pistolet. Jest! Kupiłem go, jak ci obiecałem - pocałował go w głowę.

Filipek poczuł woń alkoholu. Znowu pił. Tym razem nie było to tak nieprzyjemne. Dzisiaj z tym zapachem wiązało się coś dobrego.

W kuchni ojciec położył na blacie kredensu dwa kawałki kiełbasy.

 - Matka! Tu jest kiełbasa. Nie miałem noża, to ją przeciąłem tramwajem. Był pod ręką.

Matka nie wiedziała o co chodzi. Gdy poczuła alkohol, spojrzała z wyrzutem na ojca i wyszła do pokoju, trzaskając drzwiami. Roześmiali się. Wylądowali na żelaznym łóżku oddając się całkowicie uciechom. Ojciec łaskotał Filipka, aż do łez, a kiedy łzy nie chciały już płynąć, przestał i pokazał pistolet. Był piękny. Zapach świeżego, czarnego lakieru, trzask zwalnianego spustu. Pieścił go oczami. Świetnie leżał w dłoni. Brakowało tylko korków, prawdziwych wybuchających.

 - Daję ci go, ale pomożesz mi w zwózce siana.

Po obiedzie pojechali do parku Wschodniego. Filipek pomagał ojcu znosić pachnące nostrzykiem, suche siano na wóz. Kiedy uzbierała się cała fura, ojciec na jej szczycie umocował poziomo drąg, nazywany powązem, który przywiązany do linek docisnął mocno kopę do wozu.

Filipek wdrapał się na jej szczyt i ruszyli. Świat z takiej wysokości wyglądał zupełnie inaczej. Powolny koń ciągnął wóz przez park, potem wspinał się pod górkę, aby niebawem wjechać w aleję grusz. Nieosiągalne owoce teraz były tuż, tuż. Wystarczyło wyciągnąć rękę, chwycić i szarpnąć, i twarde, jeszcze niedojrzałe, grzęzły w sianie. Niestety koń nie zatrzymywał się. Wziął więc grabie i grabił gruchy z drzew. Spadały mu do stóp, niektóre toczyły się posianie i spadały pod wóz na alejkę. Nie przepuszczał żadnego drzewa. Oblepione, ciężkie od gruszek gałęzie kosił zachłannie. Ojciec palił papierosa i spod zmrużonych powiek obserwował szczęśliwego chłopca. Lejce leżały na jego kolanach. Koń znał drogę. Szedł noga za nogą.

Obok wozu przemknął milicjant na motorze. Koń zarzucił łbem, zakołysała się kopa. Chłopiec przylgnął do pleców ojca.

 - Tato, Zenek chciał mi dać scyzoryk.

 - Tak! A za co?

 - Chciał wiedzieć, kto przychodzi do Zosi. Mam mu powiedzieć?

Ojciec zacisnął mocno swoją dłoń na jego ramieniu.

 - To ubek. Nic mu nie mów.

Do późnego wieczora Filipek i Krzychu baraszkowali na strychu pełnym aromatycznego siana. W czasie zwariowanej walki przypomniał sobie o pistoleciku. Nie było go w kieszeni. Stracił zabawkę zanim się nią pobawił. Tego wieczora już nic go nie cieszyło. Krzychu odszedł widząc płaczliwą minę kolegi. Filipek zszedł po drabinie do stajni. Usiadł na łóżku Władka węglarza i rozmyślał o stracie. Był bardzo nieszczęśliwy. W jego głowie powstawały niesłychane domysły co do kradzieży pistolecika. Wszyscy byli podejrzani, a najbardziej kolega. Tak, tylko on mógł mu go wyjąć w trakcie walki nasianie. A może leży gdzieś w stajni w wilgotnej słomie i zaczyna go pożerać bezlitosna rdza? Zerwał się z legowiska i gorączkowo rozrzucił słomę. Koń obejrzał się i przestąpił z nogi na nogę. Nie, tam go nie było. Cicho załkał.

 - Czemu płaczesz? - dobiegł skądś znajomy męski głos.

Filipek ruszył ku drzwiom stajni. Wstydził się swoich łez, lecz Władek węglarz już trzymał go w swych szorstkich, wielkich łapach.

 - Chłop nie płacze - skarcił go spokojnie. - Co się stało?

 - Zgubiłem pistolet - wybąkał. - Nowiutki - dodał szybko, dając mu do zrozumienia, że płakał nie z byle powodu.

Władek węglarz pokiwał ze zrozumieniem głową, westchnął i położył się na łóżku.

 - Kiedyś, gdy byłem młody, żyłem w wielkim, pięknym mieście pełnym sklepów- zaczął mówić.

Filipek przystanął i włożył do ust źdźbło słomy.

 - W tych sklepach było bardzo dużo rzeczy dla dzieci i dorosłych. Chcąc je posiąść trzeba było ciężko pracować - ciągnął opowieść Władek. - I ja pracowałem. Ale pewnego dnia przechodząc przez wiadukt, rozpięty nad szosą, zatrzymałem się i spojrzałem w dal. Pomyślałem sobie, że wspaniale by było pójść tam, hen w świat, jednak nie poszedłem. I do dziś tego żałuję. Wróciłem do domu ulicami miasta, a na wystawach sklepów leżały piękne rzeczy i widziałem, przy każdej z nich były kajdanki, za darmo.

 - Jak to? - żachnął się Filipek - kajdanki?

 - Kajdanki są po to, aby kogoś unieruchomić, przykuć do czegoś, aby nie mógł swobodnie poznawać świat - westchnął Władek.

 - Nie rozumiem - zirytował się Filipek.

 - Wystarczy, że zapamiętasz, kiedyś to zrozumiesz - zaśmiał się zsuwając czapkę na oczy.

 

Żelazna proca

Jeszcze w szkole myślał o pistoleciku, ale już nad rzeką Oławą zapomniał.

Siedział na skraju koślawego pomostu i chłodził nogi w aksamitnej wodzie. Nieopodal poruszały się smukłe oczerety trącane grzbietami wielkich ryb. Spod liści nenufarów dochodziły tajemnicze cmokania. To liny wyżerały ślimaki. Po powierzchni śmigały niewyobrażalnie lekkie nartniki. Zazdrościł im tej zabawy i tej lekkości, która pozwalała im na poruszanie się po wodzie. Och, gdyby mógł chodzić po wodzie, zadziwiłby wszystkich i cały świat.

Waldek siedział obok niego i obserwował swój spławiczek, ale zerkał do sadzyka pełnego małych słonecznic. Przez to przeoczył wiele brań.

 - Łowisz, albo gapisz się do sadzyka? - skarcił go Filipek.

 - Nie mogę nic złowić - odparł z rezygnacją Waldek.

Rzucił wędkę na pomost i zajął się uwięzionymi rybkami.

Filipek złowił jeszcze kilka słonecznic i przenieśli się bliżej spalonego browaru. W głębokiej wodzie, w dołach po bombach lotniczych, na małe rybki, brały wielkie okonie. Nie zieleniła się tam rzęsa, która rozpanoszyła się przy wschodnim brzegu. Woda była czarna, zacieniona wysokim murem. W jej chłodzie gromadziły się ryby, aby przetrwać upalny dzień.

Wrzucił do wody kromkę rozmoczonego chleba. Zakotłowało się na powierzchni. Płocie i leszcze połykały opadające okruchy. Zaroiło się od małych rybek, lecz okonie nie brały. Przypłynęły kaczki i wyłowiły okruch po okruchu, a jego wzięła złość na niespodziewanych gości. Machał w ich stronę rękami, rzucał kamyki i pohukiwał. Kaczki oddaliły się nieco, ale po chwili wróciły nie czując wielkiego zagrożenia. Bezczelnie cedziły wodę w poszukiwaniu chleba. Tego było za wiele. Postanowił odstraszyć je czymś większym - to znaczy cegłówką. W chwili gdy się odwrócił, usłyszał nagły lament kaczki.

 - To ty, Waldek, ją...? - spytał zdziwiony.

 - Nie, to nie ja - żachnął się Waldek.

Ktoś rzucił kamieniem w kaczkę. To nie ulegało wątpliwości. Ale kto? Za nimi rozpierał się dwa metry gruby, i trzy wysoki mur. Gapili się na ranną kaczkę krążącą po wodzie. Po chwili druga się rozkwakała. Próbowała odlecieć, ale złamane skrzydło zawisło bezwładnie. Nagle usłyszeli ujadnie psa. Jego podniecone szczekanie zbliżało się do nich. Uskoczyli w młodą olszynę. Pies wybiegł z czeluści nieczynnej rury ściekowej i wpadł prosto do wody. Popłynął w kierunku kaczek. Ucapił zębami jedną i zawrócił. Wdrapał się na brzeg, otrzepał z wody i zniknął we wnętrzu rury.

 - Chodźmy - Filipek trącił łokciem Waldka.

Pobiegli wzdłuż muru przeskakując kamienne podpory. Niebawem natknęli się na metalowe drzwi. Próbowali je otworzyć, ale te ani drgnęły. Waldek wspiął się po podporze, lecz zrobił zaledwie pół drogi, gdy zsunął się prosto w pokrzywy po śliskich ceramicznych płytkach. Filipek wdrapał się na rosochatą olchę i po grubej gałęzi przedostał się na szczyt muru. Zeskoczył na pryzmę papierowych worków, a za nim zrobił to samo Waldek. Wbiegli w wypaloną czeluść browaru i dopadli spiralnych metalowych schodów. Gnali nimi naokoło, aż do zawrotu głowy, na ostatnie piętro, gdzie schody się kończyły. Zmurszała deska była jedyną kładką przerzuconą nad przepaścią prowadzącą do nie zburzonej części browaru. Filipek przebiegł po niej nie zerkając w dół. Za nim okrakiem przelazł Waldek.

Zrujnowany taras porastały karłowate drzewka. Na kupkach gruzu szeleściły listkami młode brzózki i topole samosiejki. Filipek rozchylił gałązki i spojrzał na pobliski placyk fabryki mydła. Na bocznicy stała lokomotywka. Wagon, który tu dociągnęła był połączony grubym wężem z blaszaną cysterną. Wąsaty maszynista trzymał w rękach kaczkę. Jej główka dyndała bezwładnie. Pies kąsał ją ignorując przekleństwa swego pana.

 - A to ci zbój! - zdziwił się głośno Filipek.

 - W naszym kraju zabija kaczki, to mu nie ujdzie na sucho - dodał poważnie Waldek.

Wąsacz kopnął psa. Wraz ze skowytem usłyszeli inny dźwięk. Z tylnej kieszeni jego spodni wypadła proca. Ale cóż to była za proca? Tylko metal wydaje takie dźwięki. Filipek spojrzał na Waldka.

 - Widziałeś?

 - Widziałem - wyszeptał przestraszony Waldek.

Wąsacz położył procę na schodkach lokomotywki i poszedł w stronę białego budynku. Pies powlókł się za nim, ale niebawem zawrócił, zrugany przez despotę.

Filipek już wiedział, co zrobi.

 - Siedź tu i patrz - rozkazał.

Zbiegając po schodach był Indianinem. Zręcznym, cichym, przebiegłym. Niemal fruwał po metalowych schodach, a jego ciało doskonale dawało sobie radę z pułapkami czyhającymi na drodze. Zwinnie utrzymał równowagę tam, gdzie poręcz była urwana i z łatwością przeskoczył czeluść z brakującymi schodami. Przebiegł przez wielką halę roztrzaskując stopami wielkie tafle szkła przeplatane drutami. Na placyk wszedł powoli, noga za nogą. Dojrzał go pies. Zjeżył się, uniósł górną wargę ukazując białe kły. Z jego gardzieli wydobył się ostrzegający warkot. Już nie było odwrotu. Gdyby teraz zawrócił, pies ruszyłby za nim w pościg. Wyciągnął rękę do niego i zaczął przemawiać:

 - Dobry piesek, dobry. Ale cię ten stary drań kopnął. Bolało, co? No już dobrze, dobrze - podsunął mu pod pysk swoją dłoń.

Pies obwąchał ją i pozwolił się pogłaskać. Sina warga opadła na ostre kły, zamlaskał niepewnie. Filipek pieścił jego łeb i drapał go za uszami, spoglądając przez ramię na żelazną procę. Pies liznął dłoń, jego ślepia już wyrażały uległość. Filipek podszedł do lomotywki i podniósł żelazną procę. Pies zobaczył to i posłusznie podbiegł do wlotu rury. Usiadł i czekał na sygnał.

Na pomoście maszyny leżały hacele do podkuwania końskich kopyt. ,,Czyżby tym strzelał?" - pomyślał Filipek. Wziął jednego w palce i włożył go w skórzane siodełko. Naprężył gumy i miotnął w niebo.

 - Bierz! - huknął.

Pies zniknął w rurze. W tej samej chwili usłyszał trzask zamykanych drzwi. To wracał wąsacz. Filipek puścił się pędem przez placyk. Zanurkował w czarnej czeluści rury. Czołgał się widząc u jej wylotu mdłe światełko. Nagle światełko zgasło i usłyszał sapanie psa - gnał prosto na niego. Wrrrr! zawarczał groźnie Filipek. Jego warczenie spotężniało w rurze i oszołomiło biegnące zwierzę. Przystanął i chwilę nasłuchiwał zdezorientowany. Filipek zaszczekał. Psina zaskomlała i wycofała się.

Filipek wylazł z drugiej strony rury na brzeg rzeki. Nie opodal jeżył się wystraszony pies wąsacza.

 - Nie bój się, piesku, to ja, to ja... - podszedł do niego z wyciągniętą ręką.

Tym razem pies był nieufny. Cofnął się do wylotu rury i gdy znalazł się blisko niej, dał susa i zniknął.

Filipek wdrapał się na zbocze wysypiska. Stamtąd miał widok na placyk fabryki mydła. Wąsacz szukał procy. Chodził naokoło swojej lokomotywki i drapał się za uchem. Poszedł do białego budynku i zawrócił. Wreszcie dał za wygraną, zagwizdał na psa i ruszył lokomotywką, zapominając odczepić wąż od cysterny. Rozlało się białe mazidło z rozerwanego przewodu. A on ani się obejrzał, wsparty na łokciu w swoim okienku sunął przed siebie.

Ciężki hacel poszybował w jego stronę. To Filipek napiął procę. Po kilku nieudanych próbach, gdy kilka pocisków upadło obok lokomotywki, jeden trafił prosto w blaszany dach. Wąsacz schował głowę, potem ją wystawił ponownie, rozglądając się gorączkowo po okolicy. Jeszcze jeden hacel dosięgnął celu. Wąsacz histerycznie pociągnął za łańcuszek. Powietrze przeszył nagły gwizd. Otworzono szybko bramę. Puścił parę przejeżdżając przez ulicę Wilczą i skrył się w akacjach porastających nasyp.

Przyszedł Waldek z sadzykiem i wędkami. Usiadł zmęczony na gruzach.

 - Którędy wróciłeś? - spytał go Filipek.

 - Tą samą drogą co ty - odparł smętnie.

 - Dlaczego jesteś taki czerwony?

 - Ja myślałem, że już nigdy z tej rury nie wyjdę - wybełkotał, łapczywie wdychając powietrze. - To było straszne.

 

Miasto żab

Filipek wyjrzał przez okno stryszka. Nie mylił się, tak jęczeć mógł jeden człowiek - Żyd Margulies. Na najniższym szczeblu drabiny wspartej o stajnię siedział ojciec, a obok stał on.

 - Moja Salcia uciekła... aj, aj! - kiwał się, i skubał brodę. - Wszystko zabrała, wszystko co miałem, całe złoto, uciekła do Izraela z tym sklepikarzem, Sikorą, aj, aj, aj!

Ojciec połknął łapczywie dym z papierosa i klepnął Marguliesa po zgarbionych plecach. Ą Dobry z ciebie chłop, Margulies. Ile ty lat wozisz lód? Ile lat? Wszyscy cię znają, a ten Sikora to nic dobrego. Taki, co to aby tylko zakombinować - pocieszył go.

Filipek zbiegł szybko po drabinie i ponad ojcem zeskoczył na ziemię. Właśnie przebiegał podwórko, gdy z okna kamienicy dosłyszał wrzaskliwy głos matki.

 - Ty łobuzie, cały boży dzień ganiasz, a kaczki nie mają co jeść!

Już wiedział, co ma robić. Żal było zawracać z raz obranej drogi prowadzącej do ogrodu Depty, gdzie umówił się z Waldkiem, aby spenetrować niemiecki bunkier.

Otworzył skrzypiące drzwiczki komórki, wziął wiadro i grabie. W kącie stała leszczynowa wędka. Spojrzał na nią, stłumił nagłą chęć. Oj, poszedłby na ryby.

 - Filipek! - krzyczała matka. - Leć na ogródek, przepędź kury, bo drapią w marchewce! Ale juuuż!

Popędził co sił do ogródka. Kury rozbiegły się na wszystkie strony. Łapał je, próbując nakryć wiaderkiem. Nie cackał się wcale widząc, jak rozdrapały ledwie co wzeszłą marchewkę. Fruwały w powietrzu kurze pióra. Gdy ostatnią przerażoną nioskę przerzucił za Marchalikowy płot, spojrzał z dumą w stronę okna. Matka załamała ręce i pokręciła głową. To był niedobry znak, należało jak najszybciej zejść jej z oczu.

 - Łolaboga, co za czort w nim siedzi!

Filipek wdrapał się na komórkę Olszyńskiego i po dachu krytym papą doszedł do gruzowiska starej drukarni. Po wielkim gmachu pozostały tylko piwnice dźwigające na swym grzbiecie cały ciężar zburzonych pięter.

Wśród wojennego krajobrazu w samym środku rumowiska sterczała blaszana rura. Zajrzał tam. Czarna czeluść strwożyła go. Usłyszał jednak ciche odgłosy. Takie znajome, lekkie postukiwania kielnią o cegłę, ciamkanie wapna mieszanego z gliną. Ojciec murował piec. W piwnicach powstawała pieczarkarnia- wielki interes ojca. Huknął z całych sił w rurę.

 - Uuuuuu!

 - Odejdź od komina, bo zapalam! - krzyknął poirytowany ojciec.

Chętnie popatrzyłby na dym sączący się z rury, można byłoby nim nawet dawać znaki, jak to robią prawdziwi Indianie, lecz zza komórki wyszła matka i pogroziła mu palcem. Pognał nad rzekę.

W zatoczce rzęsy było dużo. Tyle samo co wczoraj. Zbierał ją codziennie z powierzchni wody i wcale jej nie ubywało. Lubił patrzeć na kręcące kuprami kaczki dziobiące rzęsę, ale wybieranie jej z wody było rzeczą nieprzyjemną. W gęstwinie porostów mieszkały różne żyjątka, które gryzły - nartniki, wije, ślimaki wodne i te najgorsze fioletowoczarne, krwiopijcze pijawki. Zgarniał powierzchnię grabiami i wyciągał na brzeg całą tę menażerię, która natychmiast rozłaziła się na wszystkie strony. Nie przeszkadzał jej w tym, a kiedy upewnił się, że wszystko wylazło, brał w ręce ten kaczy bigos - jak mawiał ojciec - i szybko wrzucał do wiaderka. Puste miejsce na wodzie natychmiast zapełniało się i nadzieja Filipka na pozbycie się tego przykrego obowiązku spełzła na niczym. Grabienie po prostu nie przynosiło oczekiwanych skutków, a jemu się wydawało, że wyciągnie całą rzęsę z zatoczki.

Wdrapał się na zbocze wysypiska. Rosła tam pochylona, przysypana gruzem topola. Porzucił wiadro z rzęsą i przesadził nogę przez gałąź, jak przez grzbiet rączego rumaka, cmoknął zachęcająco. Ruszyli. W dół, w górę, w dół, w górę. Cwałował po prerii w poszukiwaniu stad bizonów. Trzymał przed sobą grabie i celował w doganiane zwierzęta. Gdy znudziło mu się uganianie po prerii zeskoczył z gałęzi i położył się na stoku.

Obserwował żaby. Na zatopionej łące, w ciepłej wodzie wśród traw było ich mnóstwo. Przypatrywał się wszystkim na raz, ale nie widząc sensu w ich wędrówkach upatrzył sobie jedną i za nią wodził wzrokiem. Pływała to tu, to tam, nadymała się, kumkała. Był przekonany, że żaby czegoś szukają, na pewno się nudzą, przydałby się im jakiś wódz. Miał plan. One na pewno będą zadowolone, może nawet szczęśliwe.

Zdjął buty i podkasał nogawki spodni. Wszedł w sam środek chaosu i powiedział:

 - Tu będzie miasto.

Usłyszał chichot dobiegający z szuwarów. Wśród zieleni dostrzegł małą rudą plamę.

 - Rudzik, to ty?

Chłopak zwany Rudzikiem rozchylił szuwary i brodząc po kolana w wodzie podszedł do Filipka. Miał w sadzyku kilka raków. Rudzik był synem piekarza Tomasika i miał na imię Benek, ale wszyscy mówili do niego Rudzik z powodu jego miedzianych włosów.

 - A co to, Indianie budują miasta? - spytał Rudzik, wzgardliwie wydymając usta.

 - Indianie nie budują miast, potrzebne jest ono żabom - odparł ze spokojem Filipek i zabrał się do budowy miasta.

Od czasu do czasu zerkał na Rudzika, który stał nadal w tym samym miejscu z szelmowską miną, oberwaniec taki. Koszula wylazła mu z portek, a z jedynej kieszeni, przywiązanej drutem do nogawki wystawała proca.

 - Rudy! Zapnij rozporek, bo dziś nie wtorek - zaśmiał się.

 - Ja mam, ten tego, kurde, wy... wyjątek i zapinam w piątek! - odszczeknął zakrywając dłonią niedający się zapiąć rozporek - nie było przy nim guzików.

Filipek zniósł cegłówki i poukładał je w wodzie. Wyrwał ze zbocza także co większe kamienie i potrzaskane płyty chodnikowe. Gdy udało mu się zbudować nieforemny dom otoczony murkiem, wpuścił tam kilka żab. Rudzik początkowo przyglądał się jego pracy z pogardą, ale przybliżał się coraz bardziej do budowli.

 - Spójrz Rudzik, tu w tym pałacu będzie mieszkał ich wódz.

 - Gdzie?, nic nie widać.

 - Trzeba odsunąć cegłówkę i wrzucić go do środka.

 - No dobra, ale który to jest ich wodzem? - spytał, rozglądając się po zalanej łące.

 - Zaraz go złapiemy. To tamten, najgrubszy. Pływa wśród oczeretów! - krzyknął Filipek biegnąc w stronę rzeki.

Schwytanie wodza nie było łatwe. Zanurkował i szukaj wiatru w polu, albo raczej, żaby w rzece. Trzeba było szybko znaleźć kogoś innego w jego miejsce, bo Rudzika poważnie zainteresowała budowa miasta. Filipek upatrzył sobie inną żabę, nie tak grubą jak poprzednia, ale za to ubarwieniem odbiegającą od swoich pobratymców. Nabiegał się za nią po zalanej łące, zmoczył przy tym spodnie do pasa. Bez powodzenia. Trzeba było zastosować radykalniejsze środki. Cegła, która wylądowała obok żaby, sparaliżowała ją na chwilę i to wystarczyło, by dostała się w ręce Filipka.

 - Jak go nazwiesz?

 - No, ten, jak by tu go nazwać... no... Kumkacz Pierwszy. Może być?

 - Może być!

Kumkacz Pierwszy zamieszkał w pałacu z cegieł, niestety w komnacie bez okien. Pływał sobie w swoim salonie w niemal zupełnej ciemności.

Filipek i Rudzik budowali miasto. Rozrastało się w niezwykłym tempie. Budowniczowie znosili materiały budowlane i wznosili jednoizbowe domy. Jeden był oparty o drugi. Zabudowa mimo rozchwiania była dość solidna. Dachy zazieleniły się liśćmi nenufarów. Filipek spojrzał na śnieżnobiały kwiat.

 - Kumkaczowi przydałaby się żona... - wyszeptał.

Złapał małą zieloną żabkę i wpuścił ją do pałacu. Wrzucił tam też kilka białych kwiatów.

 - Może będą mieli dzieci?

Ręce murarzy stały się szorstkie i niezgrabne. Każda następna budowla była coraz gorsza. Niebawem zgasł ich zapał. Miasta nie zbudowali do końca, choć otoczone murem mogło sprawiać takie wrażenie.

Nadszedł uroczysty moment. Domy zasiedlono, a ulice zaludniły się - nie!- zażabiły. Żaby dostawały polecenia i popychane patykiem z ociąganiem przemieszczały się we wskazanych kierunkach. Niestety, większość nie stosowała się do reguł panujących w mieście, więc Filipek wybudował więzienie. Był to obszerny czworobok bez dachu, o bardzo wysokich murach. Z ich szczytów, spychane palcami zeskakiwały nieposłuszne żaby z wyrokiem długoletniej izolacji od dobrodziejstw cywilizacji. Chłopcy odkryli, że jest to świetna zabawa i odtąd skoki pochłonęły ich wyobraźnię, tak, że zapomnieli o wdrażania postępu.

Nie miało też sensu wpuszczanie żab do szkoły, nie chciały się uczyć. Nie przejawiały także ochoty do zorganizowanego chodzenia po ulicach i przewożenia tramwajem - to znaczy starą cynkową balią do skrobania świń. Ich zwiększająca się liczebność (za sprawą Rudzika, który wyspecjalizował się w łapaniu) doprowadziła do niewyobrażalnego chaosu. W rezultacie wszystkie żaby wylądowały w więzieniu. Miasto się wyżabiło i najciekawiej było za wielkim murem. Jak wszyscy więźniowie - żaby próbowały ucieczki. Te, którym udało się trzykrotnie uciec, wypuszczano wspaniałomyślnie na wolność,

to znaczy na niby wolność. Nie było ich tak wiele, biorąc pod uwagę trudności ze wspinaczką. Tylko dwie żaby wykorzystały wielkie kłębowisko włażących na siebie desperatów i z ich grzbietów wgramoliły się na mur. One zostały nagrodzone za spryt - mogły odpłynąć. Reszta próbowała powolnego pełzania ku wolności.

Słońce skryło się za starym browarem i jego złowieszczy szkielet zagościł teraz w spokojnej rzece. Powietrze przeszył gwizd ostatniej lokomotywki zmierzającej do fabryki mydła i odbijając się rykoszetem od wielkiego wysypiska gruzu, dotarł do ich uszu uświadamiając im, że na tym świecie istnieje czas i trzeba wracać do domu.

Rudzik wrzucił do żabiego więzienia schwytane raki.

 - To są, ten tego, kurde, strażnicy! Niech pilnują przez noc - powiedział z przekonaniem.

Był to już ostatni pomysł zrealizowany dla uszczęśliwienia żab i z żalem zostawili swoje dzieło wierząc niezłomnie, że jak sobie żaby posiedzą to zmądrzeją.

Podpity kierownik wysypiska opuścił szlaban za ostatnią ciężarówką i wrócił do ulubionej zabawy ze swoim szwagrem ,,raz ty mnie, raz ja ciebie". Walili mocno w czerwone, spuchnięte dłonie, a rzeka niosła echo, hen daleko.

Nazajutrz byli nad rzeką wcześnie rano. W nocy żaby uciekły z miasta. Nie było też strażników - raków. Nie pozostało nic innego jak zburzyć ten nieużyteczny przybytek. Legło w gruzach miasto żab. Nie spodziewali się, że będzie to taka świetna zabawa. Waliły się do wody ciężkie mury. Czuli siłę mocarzy posyłając na dno dom po domu. Wznosili przy tym bojowe okrzyki indiańskich wojowników. Burzenie było o wiele przyjemniejsze, niż budowanie.

Pozostał tylko pałac. Zdjęli dach i zajrzeli do środka. Kumkacz Pierwszy trzymał się łapkami cegły i wyglądał na wycieńczonego. Jego żona przycupnęła na skrawku nierównego muru. Wyglądali całkiem żałośnie. Oj, zachciało się im władzy.

Zanieśli żaby na stały ląd, bo w ich świadomości zakiełkowała nieznośna myśl, uparcie dręcząca sumienie. Filipek głaskał wodza po mokrym grzbiecie i szturchał go palcem. Pomyślał, że byłoby źle gdyby stał się ofiarą tego eksperymentu.

 

Kamień

Filipek biegł w stronę rzeki. Jego brat Bartek dostał od ojca lanie. A wszystko przez ten głupi balon!

Tego dnia ojciec wypił trochę w Naszej - ze zgryzoty. Był przed bankructwem. Tylińska zalała mu piec w pieczarkarni. Wlała do komina kubeł zimnej wody, gdy ojciec właśnie podkładał węgiel. Tylińska mieszkająca w chacie przy starej drukarni, była znana z wojowniczości i nieustępliwości, a dym z komina podziałał na nią, jak przysłowiowa płachta na byka. Zapowiadała się długa wojna, a ojciec miał dosyć dwóch minionych wojen i chyba miał zamiar dać sobie spokój z pieczarkami.

Pewnie przy kieliszku wpadł mu do głowy inny pomysł na zrobienie wielkich pieniędzy i dzięki temu zasnął natychmiast, łechtany fermentującym zaczynem świetnego interesu. Jego koścista ręka zwisała z łóżka, a dłoń zaciśnięta była na funcie. Przed zaśnięciem nie omieszkał sprawdzić funtów, czy aby są na swoim miejscu. Zawsze tak robił. Ciężkie odważniki były raczej bronią odstraszającą i choć nigdy ich nie użył, to zawsze groził, że zrobi z nich użytek w razie potrzeby.

Filipek z Bartkiem nie czekali długo. Ojciec spał. Zamknęli starannie drzwi do pokoju i zaczęli odbijać balon ponad stołem. Balon pękł, ojciec zerwał się z łóżka, złapał Bartka, wlał mu pasem na goły tyłek. Filipek uciekł.

Dotarł do rzeki, położył się na trawiastym brzegu. Kiedy poczuł, że serce przestało łomotać ze strachu i pulsowało sobie w normalnym rytmie, zaczęła go ponosić fantazja. Jeszcze przed chwilą był przerażony, a przygarnął go świat.

Patrzył na pagórki porośnięte trawą, a widział nieprzebyte bory i lasy. Aby je przejść, jego miniaturowi Indianie potrzebowaliby kilka miesięcy. Za nimi ciągnęła się bezkresna preria, hen aż do brzegu wielkiego morza, to jest rzeki. W rzece leżał głaz. Podziwiał jego doskonałe kształty. Ileż setek albo i tysięcy lat musiał tam leżeć, zanim woda wygłaskała mu te śliskie boki? Przecież wiosną rzeka toczy głazy i kamienie, aż dudnienie słychać na Wilczej. W upalne lata wysycha prawie do dna wystawiając swoje zasoby na żer palącemu słońcu i nieokiełznanemu wiatrowi. Chciałoby się powiedzieć że wszystko, co długo i w trudzie dojrzewa jest doskonałe i silne. Kiedyś głaz był gościem w rzece, a teraz lekceważy sobie jej kaprysy. Osiadł mocno na dnie, okopał się, zaczął wzbudzać szacunek. Filipek zapragnął być przez chwilę nim. Spełniło się jego marzenie. Był głazem. Och! Jaki jest ważny. Pasiaste okonie omijają go bojaźliwie. Te odważniejsze polują zza jego prawego boku, skaczą w nurt w pogoni za małymi beztroskim i płotkami. Woda kochała go tak czule. Ciągle szeptała mu upragnione słowa. ,,Kocham cię, jesteś taki twardy, jestem twoją na zawsze. Będę cię kochała i zawsze chroniła przed zgubnym powietrzem". Był senny, spokojny, niczego nie pragnął. Był zewsząd otoczony miłością. Gdy się ściemniło, poczuł się nieswojo. Nagle uświadomił sobie własną samotność na dnie rzeki. Woda nadal nuciła swoją piosenkę, ale jemu już czegoś brakowało. Przyjaciela? Innych ludzi? Za nim spał mały ciernik. Poruszał bezgłośnie skrzelami. To przecież nie przyjaciel. Sam samotny.

 - Filipek! Obudź się! - dobiegł skądś znajomy głos.

Filipek otworzył oczy. Trzymał rękę na głazie, a nad nim stał śmiejący się Krzychu.

 - Co tam wygrzebujesz? Skarbów szukasz?

Filipek spojrzał z wyrzutem na Krzycha. Wielki był to chłopak, ale zupełnie pozbawiony wyobraźni.

 - Panu Bogu z pieca wypadły dwa kamienie. Ten wpadł do rzeki, a tamten nadal się żarzy - wskazał na zachodzące słońce.

 - E tam, bajesz - osłupiał Krzychu.

Przykucnął i na jego twarzy pojawił się uśmiech. Podobało mu się to, co powiedział Filipek. Klepnął go z zadowoleniem w ramię.

 - Chodźmy do kółka zapalimy ognisko.

Palili ognisko do późnej nocy, lekceważąc sobie złowrogie cienie browaru i wysypiska gruzu.

 

Wściekły bizon

Zakwitły głogi. Zabieliło się na puszystych, karłowatych drzewkach rosnących nad rzeką. Słodki zapach pyłku snuł się po całej okolicy.

Filipek trzymał w dłoniach niewidzialne lejce i cwałował na indiańskim koniu po wale przeciwpowodziowym. Objechał już swoje strony i zbliżał się do ogródków przy moście. Rozpierała go duma z wygranej bitwy na cypelku. Udało mu się przepędzić młodego Badziachowego buhajka, który skakał na spokojnie pasącą się Malinę. Obejrzał się. Byczek przepłynął rzekę i stanął na przeciwległym brzegu.

Krowa Stadnika skubała trawę przy walących się płotach. Dla niego był to bizon, który się odłączył od stada. Filipek spiął konia, to znaczy ścisnął nogami kij i odchylił do tyłu. Wyrwał z ziemi uschniętą łodygę wrotycza i starannie ogołocił ją z baldachów. Z wycelowaną w bizona włócznią ruszył z pagórka. Krowa widząc zbliżającego się chłopca, przerwała skubanie trawy, lecz nadal obojętnie poruszała mordą.

Tuż przed kupą obornika Filipek zatrzymał rumaka i wydając okrzyk - rzucił. Kij poszybował w stronę krowy, ominął jej łeb, nad grzbietem stracił impet, a opadając uderzył ją w zad, przekoziołkował i wpadł w pokrzywy. Krowa spojrzała na Filipka wielkimi oczyskami, nie takimi głupimi za jakie je ludzie biorą, bowiem dojrzał w nich błysk inteligencji, a zaraz potem z drugiej strony jej ciała wystrzelił w górę wyszpanowany jak struna ogon. Ruszyła na niego z pochylonym łbem, wyposażonym w dwa tępe rogi. Tego nie brał w rachubę, ale przyjął ten fakt z godnością, to znaczy nie uciekł od razu. Wycofywał się przyśpieszając kroku, wciąż nie mogąc uwierzyć, że takie leniwe i żarłoczne zwierzę porzuci pastwisko, aby wyrównać porachunki. Krasula parsknęła, jakby chciała zmusić Filipka do ucieczki. Jej uniesiony ogon, pochylony łeb i parsknięcie, były dostatecznymi dowodami, by zrobić użytek z nóg. Nie pierwszy raz przydarzyła się tej krowie taka przemiana. Opowieści o ataku na listonosza i pijanego węglarza były prawdziwe!

Filipek krzyknął na swego konia i zbiegając z nasypu był już w pełnym galopie.

 - Iiiijaaa! - pogonił swoje okaleczone upadkami nogi.

Obejrzał się za siebie, by sprawdzić czy taki pokaz szybkości nie ostudzi zapału krowy do pościgu. Niestety, nie ostudził, a wręcz przeciwnie. Zwierzę z neurotycznym błyskiem w ślepiach sprawiało wrażenie jak najgorsze - gnało aby zabić.

Minęli miejsce zwane Tam gdzie koń się utopił i wpadli w cień północnej strony wysypiska. Skoczył w krzaki. Krowa zrobiła to samo. Stratowała to, co miała pod kopytami bez reszty. Smagana zewsząd pędami zeszłorocznych suchych badyli wrotycza, zdawała się być biczowana, co skłoniło ją do jeszcze większej zapalczywości. Spotęgowała kłus. Chłopiec wbiegł między nadbrzeżne olchy i rozglądał się za łatwym do wspinaczki drzewem. Niestety, nie było tam takiego. Wszystkie miały gałęzie odpiłowane do wysokości pierwszego piętra przez rzeźnika Dimitruka, który corocznie obcinał je do wędzenia szynek.

Wybiegając z wilgotnego cienia rzucanego przez wzgórze po raz pierwszy poczuł niepokój. Przyśpieszył. Nogi były teraz najważniejsze. Przypomniał sobie kiedyś zasłyszaną historię o Indianinie ściganym przez wrogów. Poprosił jak mógł najczulej: Nogi, nogi uciekajcie szybciej. Zawstydził się swego głosu i już tylko w myślach dopowiedział: Będę o was dbał, przy ognisku grzał i mył zawsze przed snem. Nie wspomniał o wiecznych strupach pokrywających kolana.

Krowa była tuż, tuż.

Wbiegł na zalane łąki czując na karku prawdziwy strach. W butach zachlupała ciepła woda. W wyschnięte gardło wpadły kropelki z rozbryzgów. Spłoszył ławicę uklei i płotek. Uciekły chyżo, jakby połączone jednym nerwem w stronę koryta rzeki. Za sobą usłyszał sapanie wściekłej bestii, która bez wahania wskoczyła na łąkę.

Na niewielkim wzniesieniu, w pachnących trawach niskich łąk, spał Kaziu Czarny. Obok niego leżał rower z przymocowanym do ramy gnomem - małym silniczkiem. Filipek przebiegł obok niego, potrącając czubkiem buta zbiorniczek przymocowany do ramy, z którego wyciekała benzyna. Kaziu ani drgnął. Nawet cwałująca krowa nie wyrwała go z głębokiego snu. Przebiegła obok wdychając w nozdrza drażniący zapach benzyny.

Dróżka skręcała na wschód. Była to jedyna droga ucieczki. Gnał wśród traw ścieżynką wydeptaną przez wędkarzy. Zbliżał się do miejsca, gdzie zbocze wysypiska gruzu łączyło się z głęboką wodą zatoczki. Westchnął z ulgą. Miał nadzieję, że krowa tamtędy się nie przedostanie. Wbiegł na skarpę trącając odłamki cegieł, które wpadły do wody. Zatrzymał się pod rozłożystym dębem i przyszpilił wzrokiem rozpędzoną krowę, biegnącą jego śladem i próbującą niezdarnie utrzymać równowagę. Sadziła potężne susy, toteż w połowie drogi stało się to, czego pragnął. Rymnęła do zatoczki wzbijając fontanny wody.

 - Hough! - krzyknął na całe gardło.

Okrzyk triumfu był przedwczesny. Krowa wyrzuciła gwałtownie przednie nogi i kilkoma susami wydostała się na brzeg. Przez chwilę stała, ociekająca wodą, przystrojona w wodorosty i pijawki. Jej boki chodziły jak miechy kowalskiej dmuchawy, a na łbie wisiała stara opona, która wcale jej nie przeszkadzała. Ogon powoli piął się do góry, obciążony kłączami tataraku.

Filipek dłużej nie czekał. Pogoń ruszyła na nowo, lecz on nie miał już sił. Znikąd nie było ratunku. Nad zatoczką nie było wędkarzy, nie jechała też kolejka do fabryki mydła.

A żaby rechotały zawzięcie, jakby chciały odegrać się za więzienie. Liczyły zęby, liczyły...

Pędził ostatkiem sił. Ujrzał przed sobą drzewo i zbocze, za którym błyszczał bruk ulicy Wilczej. Wybrał drzewo. Wdrapał się na samotną pochyłą wierzbę i przylgnął do chropowatego, jakże miłego, zbawczego pnia. Krowa zatrzymała się i uniosła łeb. Parsknęła jak ogier i dziabnęła kopytem w trawę. Powoli Filipkowe serce uspakajało się i wracała odwaga. Patrzył śmiało na bestię z bezpiecznego miejsca i czuł się zwycięzcą. Wielkie to było zwycięstwo, okupione nieludzkim wysiłkiem i sprytem. Cóż wart jest taki bizon? Mimo że ma o dwie nogi więcej i rogi na łbie? Nie przechytrzy sprytu Indianina.

Krowa skubała kwaśną nadrzeczną trawę. Nie oddalała się zbytnio od drzewa, łypiąc złym okiem na Filipka. Do jej oczysk powracał krowi, łagodny wyraz. Powoli zapominała, co jej uczyniła dwunożna istota na drzewie, rwąc jęzorem z coraz większą przyjemnością dorodne mlecze i koniczyny. Gdy słońce skryło się za browarem, zaryczała donośnie. Przywoływała Stadnika, ale on się nie pojawiał, bo wraz z żoną szukał jej za mostem. Była wyraźnie niespokojna. Przyzwyczajona do opieki i cowieczornego dojenia tęsknie ryczała unosząc łeb. Mleko parło na dojki zraszając kropelkami trawę.

 - Idź krasula, idź! - poprosił, wskazując ręką drogę powrotną.

Ale wnet zrozumiał, że bydlątko nie wróci tą samą drogą, mając świeżo w pamięci wpadnięcie do wody.

Ostrożnie zlazł z drzewa. Krowa wybałuszała gały okazując swoją bezradność i tęsknotę za przytulną oborą z obrokiem w żłobie. Był pewien, że nic mu nie grozi ze strony tak żałosnej istoty i zeskoczył z drzewa. Ugięły się pod nim kolana. Próbował się unieść, ale nogi miał słabe i odrętwiałe. Cofnął się nieco, widząc kroczącą ku niemu krowę. Z pyska ciekła jej zielona ślina. Bęcnął tyłkiem na ziemię i skulony niezdarnie wycofywał się pokonując ból. Na zabłąkanego w trawie bąka objuczonego pyłkiem z głogów, natknął się tuż przy drzewie. Jego użądlenie było tak bolesne, że wrzasnął na całe gardło. Dla pokojowo nastawionej krowy była to zapowiedź nagłego ataku. Wyrwała z kopyta przed siebie i pokonując z niezwykłą zręcznością nasyp, pognała ulicą Wilczą.\

 

Zabić świnię

Filipka obudziła jak zwykle krzątanina matki. Stukały pokrywki o garnki. To tu, to tam coś o coś uderzało, syczała para. Coraz słychać było szufelkę szurającą w węglarce, a także stukot fajerek na piecu. Matka była wszędzie. Gotowała, myła podłogę, próbowała upchać jakieś garnki do przeładowanej szafki, pucowała wiadro na mleko.

Przypomniała mu się krowa Stadnika. Natychmiast rozbolały go nogi i przez wszystkie furtki jego komórek mózgowych przebiegła wściekła bestia tratując jego bohaterstwo. Lecz tylko przez chwilę panoszyła się tam bezkarnie, bo Filipek przypomniał sobie, że przecież był zwycięzcą w tym boju i krowa wyleciała przez okno zapomnienia, jak zmiętolony, bezużyteczny papier. Pozostało tylko zwycięstwo. Nagle przed oczami zahuczał tłusty bąk, od ukłutego pośladka przez całe ciało przebiegł drażniący impuls, który wytarmosił policzek i wycisnął z oczu łzy. Ten podstępny bąk też nie zasługiwał na miejsce w jego pamięci.

Wstał z łóżka i poszedł się umyć. Matka przyniosła herbatę ojcu. Siedział przy stole i palił papierosa. już się ogolił i za chwilę miał iść na murarkę. Patrząc na Filipkowe nogi uśmiechnął się.

 - Ty chyba ciężko pracujesz na kolanach, albo w szkole za karę klęczysz na grochu.

Filipek próbował naciągnąć krótkie spodenki na okaleczone kolana.

 - Poszedłbyś z nim do lekarza. Trzeba zedrzeć te strupy, bo jakaś gangrena, nie daj Boże się przypląta - zaniepokoiła się matka.

 - Nie mogę, nie mam czasu.

 - A ja mam czas? - oburzyła się i złość w niej wezbrała.

 - Ośmioro dzieci oprać, nakarmić i wysłać do szkoły to mało? - spytała podchodząc do zasłoniętego chmurą dymu ojca.

 - Jakie ośmioro, przecież Roman w wojsku!

Matka rozejrzała się bezradnie.

 - Mnie się ciągle wydaje, że ośmioro - zasmuciła się.

 - Daj spokój, duże dzieci, same sobie poradzą.

 - Nie obchodzi cię co z niego wyrośnie, cały boży dzień gania, Bóg wie gdzie, a ja się martwię...

Matka oparła zaciśnięte dłonie na biodrach i kiwała głową. Spoglądała w milczeniu na ojca gotowa na wybuch, który zawsze wymiatał go z izby.

 - Daj spokój, Michasia, daj spokój - uspokajał ją ojciec. - Za dużo się martwisz, nie rób zapasów ze zmartwień. Można robić zapasy z mąki, z cukru, ale nie ze zmartwień - westchnął.

Dopił herbatę i już go nie było.

Filipek zjadł nieco mniej smaczną zacierkę, mając świeżo w pamięci ociekające mlekiem dydki wściekłego bizona. Zlizując ostatnią łyżkę, był już pewien, że nie lubi rogatych zwierząt i ich białego produktu. Wyszedł do szkoły otrzymując od matki aluminiową monetę.

Gdy skręcał za róg kamienicy, matka jeszcze wyglądała przez okno. Okrążył budynek i pochylony przebiegł podwórko. Był przy komórkach. Wyrwał szybko skobel i wpadł do królikarni. Tam w kącie, obok akacjowych grabi, stała leszczynowa wędka. Teczkę ukrył pod stertą zielonej trawy i porwał kij. Wyjrzał ostrożnie na podwórko. Matka właśnie wystawiała na okno gar z parującymi ziemniakami. Wybiegł z królikarni i wspiął się na komórkę Olszyńskiego. Przeszedł dach i skoczył na gruzy pokrywające piwnice starej drukarni. Przebiegł podwórko na Wilczej i wpadł do bramy domu hutników. Za bramą była ulica.

Wspiął się na druciane ogrodzenie ogródka rzeźnika Dimitruka. Z siatki spadły rude krople, jak z rozerwanego naszyjnika. W nocy padał deszcz. - Ryby będą dobrze brały - pomyślał. Spuchnięta deska, łypiąca ciemnym sękiem kryła pod sobą czerwone robaki. Zebrał je szybko zanim nie powłaziły do ziemnych dziurek.

Miał kilka czerwonych robaków zawiniętych w liść łopianu lecz należało poszukać jeszcze w kilku sprawdzonych miejscach. Szedł wąską ścieżką wzdłuż płotu fabryki mydła i gwizdał ,,Spoza gór i rzek...", melodię, której ostatnio nauczył się w szkole. Och, jak dobrze na wagarach. Och, szkoła, jakie to niedobre miejsce, siedzieć uwięzionym w twardej ławce, pod czujnym okiem pani od polskiego, która przechadza się z bambusowym kijkiem i wypatruje jakiejkolwiek próby wolności, aby natychmiast ją stłumić, uderzeniem w poplamioną atramentem dłoń, ściskającą papierowy samolocik. Brrr... - zatrzęsło plecami na samo wspomnienie. Śmierć mi przeskoczyła z jednego ramienia na drugie - pomyślał, spluwając przezornie trzy razy przez lewe ramię.

Na końcu ścieżki, tuż przy akacji leżał pęknięty głaz. Jeszcze wczoraj był cały, dobrze to pamiętał. Nawet siedział na nim i grzał obolałe nogi. Zimną nocą pękł, nie wiadomo dlaczego. Filipek pomyślał, że pod takim głazem mają kryjówki największe tłuste rosówki i odwalił jedną z połówek. W ziemi leżało zawiniątko. Ułamał kawałek gałązki i podważył nią szmaty. Było tam coś ciężkiego i twardego. Jeszcze kilka razy trącił to kijem i gdy wszystkie pająki uciekły, wziął się na odwagę i podniósł zawiniątko. Z bijącym sercem odwinął nasączone smarem płótno. Trzymał w dłoni pistolet, prawdziwy pistolet. Rozejrzał się naokoło. Przylgnął do wilgotnych chwastów. Zdawało mu się, że ktoś go obserwuje. Czuł na pochylonych plecach czyjś wzrok i szybko schował pistolet za pazuchę. Chyłkiem pobiegł na wysypiska.

W jamie wśród gruzu przymierzył pistolet do dłoni. Leżał jak ulał. Czarny metal lśnił i pachniał oliwą. Był czymś niezwykłym. W jego wnętrzu, jak w kokonach jedwabników drzemały pociski. Niezwykłość przedmiotu wywołała nieznane uczucia. Stał się kimś innym. Podniecone serce waliło szybko, ręce drżały. Prawdziwa broń przenikała swoją tajemniczością w jego wątłe ciało.

Wycelował z pistoletu w szkielet browaru za rzeką, lecz nie nacisnął spustu. Potem przesunął lufę na akację samotnie sterczącą w gruzach.

 - Pif! Paf!

Odwrócił się i wymierzył ku mdłemu słońcu. Oślepiło go i przez kilka chwil nic nie widział. Dał susa w krzaki. Przeczołgał się wśród gruzów, przez wysokie łodygi łopianów i wrotyczy. Poderwał do ataku swoich niewidzialnych wojowników i z okrzykiem zdobył fort bladych twarzy. Przeprowadził ataki ze wszystkich stron i wymościł w roślinności wiele, wiele ścieżek. Umęczony walką odpoczywał, leżąc na plecach, a broń spoczęła na jego piersi.

Heniek pojawił się nagle i nie było czasu na ukrycie pistoletu. Skokami spadał zboczem wzbijając tumany pyłu.

 - Pokaż - zażądał stanowczo, wyciągając dłoń. - Znam się na tym, nawet na karabinach się znam. Mój brat jest w wojsku.

Filipek podał mu pistolet. Heniek wyciągnął z rękojeści magazynek, wyłuskał nabój, załadował z powrotem uderzając dłonią. Pociągnął za grzbiet. Ruszyła repetująca suwnica - tryk, tryk. Uśmiechnął się łobuzersko celując w jego pierś. Filipek poczuł mrowienie w brzuchu, jakby ktoś przystawił mu do ciała ostrze.

 - Nie bój się, nie zabiję - zachichotał.

Szukał celu. Zdecydował się na odłamek muru leżący opodal. Nacisnął spust. Huknęło. Niewidzialny pocisk świsnął rozdzierając powietrze i pacnął w cegły. Trysnęło ostrymi odłamkami. Wzbił się biały obłoczek.

Nagle skądś dobiegł chropowaty głos.

 - Ale armata! Skąd ją masz? - zawołał Narcyz.

Pojawił się obok nich niespodziewanie i natychmiast przejął inicjatywę. Odebrał Heńkowi pistolet i miętosił go z lubością w dłoniach. Jego oczy zapłonęły, a silna dłoń pewnie ścisnęła niezwykły przedmiot. Piękna twarz Narcyza przemieniła się nagle. Jasne włosy opadły na groźne brwi, a z oczu zrobiły się szparki.

 - To Filipka! - zaniepokoił się Heniek.

Narcyz nic sobie z tego nie robił. Był od nich starszy i silniejszy.

 - Skąd to masz? - spytał.

 - Znalazłem - wybąkał Filipek.

 - Aha, znalazłeś.

Po jego minie było widać, że go nie odda. Włożył pistolet za pas i obciągnął dziurawym sweterkiem.

 - Idziemy - rozkazał.

Poszli za nim posłusznie jak za człowiekiem, który posiadł nad nimi władzę.

 - Nie będę marnował naboi na strzelanie do gruzu. Trachnę coś żywego - powiedział.

Narcyz poprowadził ich na ogródki. Filipek przeżywał ciężkie chwile. Nie mógł odgadnąć, co też żywego trachnąć chce Narcyz.

Przeskoczyli niski płot i znaleźli się na ogródku ormowca Tadka.

 - Otworzyć drzwi! - rozkazał.

Broń miał gotową do strzału, kołysał się na ugiętych nogach mierząc pistoletem w zaparte drzwi. Heniek wyjął skobel i kopnął nogą w zmurszałe deski. Zaskrzypiały zardzewiałe zawiasy. Z półmroku budy doleciało chrapnięcie świniaka.

 - Cy, cy, cy! - zacmokał Narcyz.

Świnia wystawiła łeb za próg. Buchnęło smrodem. Narcyz strzelił. Kula drasnęła świnię na łbie, zdarła kawałek skóry, znacząc czerwony ślad i walnęła w wiadro. Zdawało się, że nie poczuła draśnięcia, bardziej przestraszył ją huki łomot cynkowego wiadra. Z przeraźliwym kwikiem wyskoczyła do ogrodu. Usłyszeli chrzęst broni, Narcyz zarepetował ponownie. Wodził pistoletem za szalejącą świnią, która kłusowała po grządkach łamiąc tyczki do pomidorów. Filipek i Heniek byli na jego celowniku.

 - Stańcie za mną - ryknął!

Ustawili się posłusznie za nim. Wystrzelił po raz drugi, raniąc ją w tłusty zad. Podskoczyła, jak koń pragnący zrzucić jeźdźca.

 - Kurka wodna! Co za głupie by... by... bydlę - jąkał się Narcyz repetując broń.

Świnia walnęła łbem w płot. Pękły przerdzewiałe druty. Przeskoczyła przez wybitą dziurę i popiskując pocwałowała po bruku ulicy. Narcyz pobiegł za nią, nie omieszkając pociągnąć chłopców za sobą stanowczym gestem uzbrojonej ręki.

 

Zdjęcie nr 2

Strwożone zwierzę pędziło ulicą w stronę chłodni, a potem skręciło w dębową aleję. Aleja dochodziła aż do rzeki, więc pobiegli na skróty i zaczaili się za ostatnim dębem. Rwała z kopyta prosto na nich. Gdy była już całkiem blisko, Narcyz wyskoczył zza drzewa, namierzył cel i wypalił. Dostała w łeb i zatrzymała się. Zadem klapnęła o ziemię, a potem sto dwadzieścia kilogramów przewaliło się na bok. Chrząknęła cicho, a zgrabne nóżki wymłóciły powietrze. Stali obok odrętwiali z nieznanymi, strasznymi uczuciami. Filipek nieraz widział jak szlachtowano świnie, ale to, co miał przed oczyma, było wstrętne. Blady Narcyz postawił na świni nogę i udawał, że pozuje do zdjęcia. Tymczasem świnia oprzytomniała i najzwyklej na świecie zerwała się na cztery nogi. Osłupiały prześladowca wpadł w pokrzywy, a ona z kwikiem puściła sie w cwał.

Nagle usłyszeli podniesione głosy dobiegające od strony ogródków. Najwyraźniej zbliżała się do nich grupa mężczyzn. Narcyz wygramolił się z pokrzyw i Heńkowi wcisnął w dłoń pistolet. Ruszył do ucieczki. Heniek, jak oparzony rzucił pistolet prosto pod nogi Filipka i drapnął na pole Stadnika. Ludzie się zbliżali. Hałaśliwa taczka ryła w jego głowie bolesną rysę, nieubłaganie rozdzielając ją na dwie połowy. Wahał się. Wreszcie ponaglony zbliżającym się hałasem, podniósł pistolet i pobiegł na wał przeciwpowodziowy.

Długo kluczył zanim od strony miasta wrócił do domu. Pistolet schował pod siennik wyrka Władka Piętki. Z komórki wziął teczkę i jak gdyby nic, wrócił do domu.

 

Ulka

Filipek nie mógł zasnąć. Kręcił się z boku na bok, z pleców na brzuch, myśląc wciąż o świni. Czy zdechła? Co będzie dalej i jak to się skończy? Gdy wreszcie sen go zmorzył, znalazł się w nieprzyjaznej krainie. Śnił, że siedzi na górze i patrzy na las, w którym buszuje wielki niedźwiedź. Czuł się tam bezpieczny, ale miś go dostrzegł i po przepłynięciu rzeki zaczął wspinaczkę na górę. Strach poderwał Filipka do ucieczki, lecz nogi poruszały się z wielkim trudem. Tuż, tuż słychać było sapanie groźnego zwierzęcia, a Filipek tkwił wciąż w tym samym miejscu.

Obudził się zlany zimnym potem. Nie słyszał krzątaniny w kuchni. Cztery siostry i dwaj bracia spali słodkim snem. Ubrał się, zaścielił łóżko i czekał na głos matki przywołujący na śniadanie.

Niebawem kuchnia ożyła. Przez chwilę poddawał się beztroskiemu nastrojowi, ale wciąż słyszał kwik zranionej świni, i to tak realnie, że aż serce załomotało jak szalone. Chciał iść do szkoły, och, jak bardzo chciał, żeby wszystko było po staremu.

 - Wczoraj ktoś strzelał do świni ormowca Tadka - wyszeptała matka.

 - Jak to, strzelał? - zdumiał się ojciec.

 - Ano strzelał - powtórzyła. - Z jej ryja i z zadka weterynarz wydłubał kule z pistoletu.

 - No, no - pokiwał ojciec głową, zapalając papierosa. - Za posiadanie broni mogą wsadzić do więzienia na wiele, wiele lat, a za strzelanie do świni ormowca to i drugie tyle mogą dołożyć.

Filipkowi zrobiło się niedobrze. Bacznie obserwował ojca. Gdyby tak powiedzieć mu całą prawdę - pomyślał. Przyglądał się jego murarskiej, popękanej i oplecionej grubymi żyłami dłoni, która z papierosem między kościstymi palcami wędrowała do spierzchniętych warg. Czy ta dłoń mogłaby go ukarać? Nigdy dotąd ojciec go nie uderzył. Był w nim spokój dobrego murarza.

Wszedł cicho do kuchni i usiadł przy stole. Ojciec dotknął jego ramienia i zmrużył oko. Filipek odpowiedział tym samym.

 - Hmm - westchnął ojciec wstając od stołu. - Czas do roboty.

Szurnęło krzesło o podłogę. Obudziła się Dorotka, wskoczyła mu w ramiona i uchwyciła mocno za szyję.

 - Jak rosła gruszeczka? - zaszczebiotała.

Zakołysał się na długich nogach.

 - Na złotej łące rosła grusza zielona. Miała jedną gruszeczkę. Przyleciał wiatr z zachodu, znienacka napadł wiatr ze wschodu. Mocowały się dwa wiatry, mocowały - powiedział groźnie.

Dorotka zaśmiała się głośno, chybotając się na jego szyi.

 - A mała gruszeczka trzymała się mocno. Zadrżała ziemia - ojciec ugiął kolana i zatrząsł się gwałtownie, - lecz mała gruszka nie spadła, oj nie... Przypełzał mały robaczek... - ojciec powiedział szeptem - ...i ugryzł gruszeczkę - uszczypnął dziewczynkę.

 - Aj! - krzyknęła i spadła.

Pocałował ją w jasną główkę i wyszedł.

Filipek zjadł zacierkę nie czując smaku. Wybiegł z izby zabierając ze stołu aluminiowy pieniążek. Zdawało mu się, że za rogiem kamienicy czai się ormowiec Tadek, więc pobiegł w przeciwnym kierunku, zderzając się z psem Olszyńskiego. Przestraszona psina podwinęła ogon pod siebie i skomląc pognała do stajni. Rozejrzał się i upewniwszy się, że nikt go nie widzi przebiegł ulicę. Pędził wzdłuż cmentarnego muru zerkając przez ramię na tramwaj, który zatrzymał się w głębi ulicy przy kościele.

Lubił wskakiwać do tramwaju. Zawsze czekał, aż ruszy z przystanku. Motorniczy widział go w lusterku i przyśpieszał. Ale Filipek był pewny, że przed torami kolejowymi, przecinającymi jezdnię motorniczy musi zwolnić, bo inaczej tramwaj mógłby wypaść z szyn. Dzisiaj skok wyszedł mu nadzwyczaj dobrze i przez chwilę zapomniał o świni. Na pętli Księża Małego wyskoczył, lądując na żywopłocie i sturlał się z nasypu.

W szkole Filipek był bezpieczny. Tam go ormowiec Tadek nie będzie szukał. Jak zwykle usiadł w ostatniej ławce i odzyskał równowagę ducha.

Filipek nie brał udziału w ogólnym współzawodnictwie o najlepsze stopnie. Był jednym z tych, którzy szkołę uważali za zło konieczne, a czas w niej spędzony za bezpowrotnie stracony. Ale jedno różniło go od tych najgorszych - był grzeczny. Czas lekcji był dla niego katuszą, ale starał się nie przeszkadzać nauczycielom. Oni mówili, a on rozmyślał o wysypiskach i rzece. Niekiedy rysował plany okolicy, planował dalekie wyprawy w górę rzeki, przeprawy przez tereny wodonośne i wycieczki aż do Odry. A Odrą do morza, a morzem do Ameryki. Ameryka na jego mapach była całkiem niedaleko. Tam na skraju prerii przy złotonośnym potoku stał jego wigwam.

Filipek był usłużnym chłopcem. Gdy inni ciągnęli dziewczyny za włosy, albo strzelali do nich z gumek, on traktował je bardzo przyjaźnie. Podniósł Marcie zeszyt, który zsunął się z ławki, Mariolce odnalazł gumkę za szafą, a Róży podał linijkę. Dziewczynom ciągle coś spadało z ławek i miał nieraz wiele zajęcia. Nauczycielki tolerowały jego zachowanie, choć nieraz zakłócało ono porządek na lekcji. Pewnie myślały, że jest to oznaką jego dojrzałości.

Na przerwie wybiegł na boisko i przeskoczył płot. Przebiegł ulicę Opolską i w sklepie kupił za pięćdziesiąt groszy bułkę.

Jedząc bułkę zerkał na Ulkę z trzeciej ,,a". Była najpiękniejsza. Podobała mu się jej beztrosko uśmiechnięta twarz. Dla niej byłby gotów pozostać na drugi rok w tej samej klasie.

Ulka bawiła się z dziewczynami. Trzymały się za ręce tworząc koło. Pośrodku na wolnej przestrzeni przycupnęła jedna z dziewczynek. Dzieci coś skandowały, mówiły jakieś wierszyki. Nie słyszał poszczególnych słów, był wpatrzony w jej twarz i marzył. Chętnie dołączyłby do nich i ujął jej dłoń, ale miał łatę na tyłku. Wstydził się połatanych portek. Ulka nie powinna zobaczyć, że ma na sobie tak nędzny odziewek.

Nie wiadomo co go skłoniło do przełamania wstydu. Musiało to być coś bardzo wielkiego. Podszedł zdecydowanym krokiem do Ulki i Gabrysi rozłączył je i ujął jej małą dłoń. Kółko zawirowało. Wpatrzony w jej zielone oczy śmiał się i śmiał, a ona śpiewała. Jednak ciągle myślał o łacie. Próbował zawsze ustawiać się przodem do Ulki i to go zgubiło. W pewnej chwili stracił równowagę i puścił jej rękę. Ulka upadła, a on padł na nią. Natychmiast poderwał się. Zrobiło się cicho, jak w kościele. Wszyscy na nich spojrzeli. Jego ręka czym prędzej sięgnęła spodni i zakryła łatę. Udał, że kuleje i trzyma się za obolały tyłek. Ulka ze speszonym uśmiechem na twarzy wygładzała nerwowo fałdy niebieskiej sukienki.

 - No to mamy parę, a kiedy będzie ślub! - krzyknęła jakaś dziewczynka.

Ulka ujęła pod ramię Gabrysię i szybko oddaliła się do klasy.

Na ostatniej przerwie Filipek wręczył Gabrysi liścik do Uli. Napisał tam: Ula, ja cię przepraszam. Czy chcesz pójść dzisiaj ze mną na spacer do parku Wschodniego? Jeżeli chcesz, przyjdź w pobliże stawu Pożogi. Filipek.

Wychodząc ze szkoły Filipek otrzymał liścik od Uli. Był starannie zaklejony i zakreślony ołówkiem. Rozerwał go i przeczytał: Dobrze. Będę o trzeciej. Ula.

Nie czekał na tramwaj. Pognał jak rączy rumak ulicą Opolską.

Ulka przyszła nad staw z Gabrysią. Był zawiedziony. Myślał, że będzie sama. Ale Gabrysia tylko chwilę była z nimi. Kiedy pokazywał Uli staw i opowiadało zbiegłej nutrii, koleżanka odeszła zrywać chabry.

Szli torami biegnącymi do fabryki mydła. Pokazał jej wysypiska i browar, a potem minęli dom hutników i skręcili na podwórko.

 

Randka z Ulką

 - Tu mieszkasz? - spytała rozczarowana.

 - Tak - wzruszył ramionami Filipek.

Siedzieli na ławeczce pod oknem Szabelki. Ulka oglądała kamienne schody kamienicy, poobijane monetami mury. Jej piękną buzię wykrzywił brzydki grymas. Filipek dostrzegł jej rozczarowanie. Bał się, że odejdzie.

 - Wiesz kto tam mieszka? - zagadnął, pokazując palcem otwarte okno.

 - Coś ty, nie wiem.

 - Tam mieszka Szabelka.

 - Tak się nazywa?

 - Nie, to jego przezwisko.

Zastanawiał się, czy opowiedzieć jej historię Szabelki. Ulka znów wygładzała fałdy plisowanej sukienki. Zadecydował, że opowie.

 - Wiesz, on był żołnierzem. W jego pokoju na ścianie wisi dyplom z napisem: Za walkę o wolność i demokrację. Kiedyś odwiedził go przyjaciel z czasów wojny - pułkownik. Pili cały dzień, wspominali i śpiewali. Wieczorem pułkownik zasnął, a Szabelka zdjął z niego mundur - Filipek przerwał opowieść i spojrzał na Ulkę.

 - I co dalej - spytała z zaciekawieniem.

 - Przebrał się w mundur pułkownika, a do pasa przypiął starą szlachecką szablę.

 - Przecież wojskowi nie noszą szabel.

 - No właśnie, właśnie - zaśmiał się.

 

Zdjęcie nr 3

Przysunął się do niej bliżej. Przyglądał się jej różowym usteczkom i gładkim policzkom.

 - Ula - westchnął nagle, dziwiąc się jednocześnie własnemu głosowi.

 - Co?

 - Jesteś taka piękna - wyszeptał, zbliżając usta do jej ust.

Policzki Uli zapłonęły. Na zielone oczy opadły powieki.

 - Opowiadaj dalej - powiedziała z niecierpliwością w głosie.

 - Przebrany pułkownik z szablą u boku poszedł do Naszej - ciągnął opowieść. - Tam wśród węglarzy popisywał się szablą i mundurem. Węglarze zamknęli knajpę, bo gdyby tam wszedł teraz milicjant, pewnie by go zwinął.

 - Za co? - zdumiała się Ulka.

 - No jak to za co? - był zaskoczony.

Nie wiedział co jej odpowiedzieć.

 - Chyba za tę szablę... albo ja wiem... a może za mundur - zawahał się zerkając ukradkiem na grymaśne usteczka.

Z policzków Ulki nie znikał rumieniec. Echem powracały słowa wypowiedziane przez Filipka: jesteś piękna... piękna... piękna. Bała się spojrzeć mu w oczy, bo wtedy na pewno - czuła to - stałoby się coś, czego się bała. Nie wiedziała, co by się stało, ale lęk zwyciężał, więc spuściła oczy. Wygładzała uparcie rozłażące się plisy, a jej nóżki w czerwonych sandałkach kiwały się z zawrotną szybkością pod ławką.

Od strony spółdzielni ktoś nadchodził. Ulka przeraziła się. Filipek objął ją bez namysłu i przywarł ustami do jej ust. Jęknęła cicho odpychając go z całych sił.

 - Nie bój się, tu cię nikt nie zobaczy - szepnął do jej ucha.

Pani Helenka przeszła obok nich i czym prędzej skierowała się na kamienne schody. W oknie stał Szabelka.

Ulka wyrwała się z objęć Filipka.

 - Zostań jeszcze trochę - prosił.

 - Zostanę, ale nie rób tego więcej - zagroziła.

Siedzieli grzecznie obok siebie, a Filipek próbował położyć dłoń na jej dłoni. Głaskał jej palce, skubał paznokcie, ściskał mocno jej kruchą rączkę.

Zza okna dobiegł głos pani Helenki. Mówiła coś ze złością, chodząc po pokoju. Od czasu do czasu słychać było cichy sprzeciw Szabelki. Rozmowa dochodząca z okna stawała się coraz bardziej dramatyczna. Ulka pociągnęła Filipka za rękę. Przystawił palec do jej ust.

 - Tak dalej nie można! - krzyknęła panna Helenka. - Albo się zdecydujesz, albo odchodzę.

 - Hela, daj spokój, ja do tych drani nie przystanę - błagalnym głosem powiedział Szabelka.

 - Nie musisz tam chodzić, ja cię sama zapiszę. Znam kogoś w komitecie - nalegała.

 - A bez tego nie można żyć?

 - Nie można, i ty dobrze o tym wiesz. Zapiszesz się do Partii, to wyjdę za ciebie i dostaniemy mieszkanie. Ja w takiej norze mieszkać nie będę.

 - Helenko, nie, proszę cię, kocham cię...

Po tych słowach nastała długa cisza. Filipek wszedł na ławkę i zajrzał do pokoju. Na łóżku, pod dyplomem pod tytułem: W walce za wolność i demokrację Szabelka całował pannę Helenką. Ulka ściągnęła Filipka na ławkę.

 - Kocham, kocham - powtórzyła panna Helenka - i co mi z tego, życie ucieka, a my, jak nędzarze. Spotykamy się po kątach, nie mamy prawdziwego domu.

 - Wszystko przyjdzie z czasem.

 - Nie przyjdzie samo, nie przyjdzie, wiesz jakie jest życie. Nie zniosę już tego gadania. Zawsze z głową w chmurach.

 - Zostań, Helenka.

 - Idę, wiesz gdzie mnie szukać!

Trzasnęły drzwi. Panna Helenka chyłkiem przebiegła przez podwórko i ze spuszczoną głową poszła w stronę przystanku tramwajowego, przy fabryce mydła.

Ulka zerwała się z ławki i pobiegła. Dogonił ją dopiero koło stawu Pożogi. Stała pod wielkim platanem i drżała.

 - Ula, co się stało? - spytał z niepokojem.

 - Tak nie można, nie powinieneś tego robić.

 - Już nie będę, przyrzekam, że już cię nie pocałuję - zaklinał się Filipek.

 - Podglądałeś...

 - A, o to ci chodzi - zdziwił się.

No to wszystko w porządku - pomyślał Filipek. Jego serce z radości podskoczyło.

Odprowadził Ulkę pod jej dom na Księżu Małym. Był szczęśliwy.

 

Pas

Filipek siedział na dachu fabryczki kitu i myślał o Ulce. Nie odpowiadała na liściki słane za pośrednictwem Gabrysi. Nie chciała rozmawiać na szkolnym korytarzu, ani na boisku. Stało się nagle coś, czego nie mógł zrozumieć. Chciał ją traktować poważnie, to znaczy pragnął trzymać ją za rękę, całować usta, tulić do jej włosów. Tego chciał, a nie wiedział, że jej na tym nie zależało.

Za brudną szybą stróżówki przylegającej do bramy fabryczki kitu, siedział Weteran. Jego zawadiacka fala z czarnych włosów opadała bezwładnie na blade czoło. Kąsał spieczone gorączką usta, a jego silne, żylaste dłonie mocno ściskały pustą butelkę po piwie.

Na placu stał samochód ciężarowy, na który robotnicy wtaczali beczki czerwonego i białego kitu. Weteran nie poczuwał się do obowiązków stróża i było mu zupełnie obojętne, ile tych beczek odjedzie poza bramę.

Gdy samochód odjechał, a robotnicy wrócili do hali produkcyjnej, Filipek zszedł z dachu opuszczając się po piorunochronie. Pchnął drzwi stróżówki i wszedł śmiało do środka.

 - A ty co tu robisz? - zdumiał się Weteran.

 - Przyszedłem... przyszedłem... - wyjąkał Filipek.

 - No gadaj, po co przyszedłeś?

 - Po pas - powiedział szybko.

Weteran rozpromienił się. Oparł nogę o krawędź stołu i zaczął się kołysać na krześle.

 - Zdecydowałeś się - stwierdził z satysfakcją w głosie.

Filipek nagle poczuł, że jakaś siła pcha go do drzwi. Weteran dostrzegł na jego twarzy wahanie i szybko odpiął pas.

 - Dobrze, dobrze Filipek. Zrobisz to, a potem jest twój.

Filipek wziął pas i zwinął go starannie.

 - Pamiętaj, nie możesz go zgubić, bo zgubisz i mnie - powiedział uśmiechając się tajemniczo. - I nie przejmuj się. Wykonasz wyrok i po krzyku - dodał.

Filipek wybiegł ze stróżówki i pognał ulicą Wilczą do przystanku.

Panna Helenka przyjechała piątką. Wysiadła z tramwaju i poszła lipową aleją w stronę spółdzielni, gdzie miała swoje biuro. Ruszył za nią wpatrzony w tyłek opięty czarną spódnicą jako cel. Przeszła ulicę Wilczą rzucając karcące spojrzenie bezczelnym hutnikom, którzy gwizdali z aprobatą, na jej ponętne ciało. Jeszcze tylko chodnik przed domem na Krakowskiej i koniec jej drogi do pracy.

Filipek przyśpieszył upewniając się, czy hutnicy wsiedli do autobusu. Już nie było odwrotu. Ulica była pusta, a panna Helenka weszła właśnie w cień kamienicy.

Podbiegł na palcach. Cel był duży, lecz jego dostojność poraziła go. Przed uderzeniem odwrócił głowę, mimo tego dostrzegł na murze cień uniesionej ręki z pasem. Zamknął oczy, co nie pomogło, to on popełniał to straszne przestępstwo. Krzyk Helenki dotarł do niego wpierw, gdy skrył się za załomem muru. Kobieta wrzasnęła, a jemu wydawało się, że wszyscy już wiedzą, kto to zrobił. Uciekł jak szalony, upychając za pazuchę narzędzie zbrodni.

Przebiegł przez podwórko i dał nura w pryzmę trocin leżących przed stajnią. Wczołgał się do kryjówki utworzonej z bezładnie zwalonych belek. I tu słyszał wrzawę pościgu. Wyczołgał się z drugiej strony i przez dziurę w płocie wygramolił się na placyk spółdzielni. Skulony przebiegł pusty placyk i przeskoczył płot okalający posesję Radziwiłła.

Drzwi do fabryczki oranżady były uchylone. Pchnął je. Zaskrzypiały przeraźliwie. Wpadł do pomieszczenia, w którym stały metalowe beczki. Schodkami z poddasza schodził stary Radziwiłło. Filipek nie zastanawiając się długo - dał susa do beczki. Upadł miękko w etykiety na oranżadę. Zakopał się głęboko i nadsłuchiwał, przyciskając ucho do zimnej blachy. Słyszał wyraźnie głosy pościgu. Panna Helenka już nie krzyczała, ale nadal zmuszała mężczyzn do pościgu.

Nagle poczuł na karku czyjąś silną dłoń. Ta dłoń wyciągnęła go na powierzchnię tej rzeczywistości, od której miał ochotę uciec jak najdalej.

 - Co tu robisz, gagatku? - spytał Radziwiłło, marszcząc groźnie zrośnięte czarne brwi i poruszając wąsiskiem.

 - Ja, ja bawię się w chowanego - wyjąkał przestraszony.

W chwili kiedy Radziwiłło zastanawiał się, co z nim zrobić, do jego uszu dobiegły krzyki z podwórka. Nie puszczając z uścisku Filipkowego karku podszedł do upstrzonego muszymi odchodami okienka i zobaczył grupę ludzi zbliżającą się do jego fabryczki.

 - To ciebie ścigają? - spytał groźnie, ale nagle głos mu się załamał i ostatnie słowo wypowiedział po cichu.

 - Tak. Proszę, niech mnie pan ukryje - niemal płakał.

Radziwiłło posadził go na krześle przy stole, na którym złociły się butelki z oranżadą.

 - Masz tu nalepki i przyklejaj - nakazał.

Do fabryczki jako pierwszy wpadł kierownik spółdzielni. Podszedł do Filipka, a za nim jeszcze przybiegli kierowca, dzielnicowy Pędziuszko i Marchalikowa z pieskiem, który ujadał na wszystkich. Drzwi rozwarły się na oścież i do hali wtargnął tłum gapiów.

Drogę rozcapierzonej dłoni kierownika do czupryny Filipka zagrodził stary Radziwiłło.

 - Czego chcesz od chłopaka? - spytał, mrużąc oczy i splatając na piersiach wielkie ręce.

 - Ten szczeniak uderzył pannę Helenkę! - odkrzyknął, próbując odsunąć starego.

Radziwiłło podkręcił wąsa, potarł szeroką brodę i chwycił kierownika za ramiona.

 - Ten chłopak u mnie pracuje - powiedział stanowczo.

 - Ale przed chwilą uderzył pannę Helenkę!

 - Nie uderzył, bo tu był - odparł spokojnie Radziwiłło.

U boku kierownika stanął zdyszany dzielnicowy Pędziuszko.

 - Te, Napoleon nie kłam, bo może cię to drogo kosztować! - pogroził, wypinając cherlawą pierś opiętą niebieskawym mundurem.

 - Mówię wam, że ten chłopak od rana stąd się nie ruszył! - zagrzmiał Radziwiłło.

Spojrzeli na Filipka. Ten przyklejał etykietki, jakby nic się nie stało.

 - Panno Helenko, to ten? - spytał dzielnicowy wskazując pałką na chłopca.

Panna Helenka podeszła do stołu.

 - A bo ja wiem - westchnęła.

 - Zrobimy wizję lokalną - triumfująco oznajmił Pędziuszko, chwytając Filipka za rękę.

 - Wynoście się stąd! - krzyknął nagle Radziwiłło, zagradzając drogę zbliżającym się kierowcom.

 - Ty, Radziwiłło licz się ze słowami, jestem przedstawicielem prawa - obruszył się dzielnicowy.

 - A ja wam mówię, że nie macie prawa, bo ten chłopak nie zrobił nic złego, czy to wystarczy?

 - Chodźcie, to chyba nie ten - zwątpił któryś z kierowców.

 - Nie, to nie ten, jak Napolek mówi, że on tu od rana... - wzruszył ramionami drugi.

Panna Helenka doskoczyła nagle do Radziwiłła i podsunęła mu pod nos zaciśniętą piąstkę.

 - Jeżeli kłamiesz, to mi za to drogo zapłacisz! - syknęła.

 - Panno Helenko, jeszcze raz zapewniam panią, że ten chłopak u mnie pracuje, to znaczy pomaga. Całuję pani rączki, sługa uniżony.

Cmoknął ją w wierzch zaciśniętej piąstki, a ona czując na skórze mięsiste męskie usta zarumieniła się.

 - Hmmm - spojrzała groźnie w wielką twarz obrońcy Filipka i wyszła z fabryczki. Inni podążyli za nią.

Radziwiłło zapalił papierosa. Zaciągnął się głęboko dymem. Usiadł na krześle stojącym tuż przy oknie.

Filipek zbliżył się do niego. Widział jego wielki kark i głowę, na której kręciły się gęste włosy.

 - Dlaczego? - spytał cicho Filipek.

Radziwiłło milczał. Zaciągnął się dymem i wypuścił z ust biały obłok, który zasnuł powałę.

 - Uciekałem kiedyś i też mi ktoś pomógł - mruknął.

 - Przed kim pan uciekał?

 - Przed bolszewikami... Przepłynąłem rzekę.

 - Dlaczego?

 - Strzelali, a ja płynąłem z całym złotem naszej rodziny - wyjawił, spoglądając za okno.

 - Ze złotem?

 - Tak. Ale musiałem połowę wyrzucić. Leży pewnie na dnie rzeki do dziś.

 - A jaka to była rzeka? - zaciekawił się Filipek.

Radziwiłło odwrócił głowę i spojrzał na niego.

 - A ty dlaczego uderzyłeś pannę Helenkę? - spytał nagle.

Filipek wyjął z beczki pas Weterana.

 - Przecież to pas Weterana. Tego łobuza znam bardzo dobrze, bo jestem jego stryjkiem.

 - To jest mój pas - wykrztusił bez radości chłopiec.

 - To on cię namówił? - spojrzał mu prosto w oczy Radziwiłło.

Chłopiec wbił wzrok w podłogę. Nie puszczał pasa. Trzymał mocno za sprzączkę czekając na gwałtowną reakcję Radziwiłła. Nic takiego nie nastąpiło. Stary potarł dłonią wielką brodę.

 - Tym pasem ją uderzyłeś? - spytał łagodnie.

 - Uhu.

 - A gdzie ją uderzyłeś?

 - No, za rogiem kamienicy...

 - Ale w co?

 - No, w tyłek.

Radziwiłło pokręcił z niedowierzaniem głową, a choć jego twarz miała groźną minę, Filipek dostrzegł w niej też wesołe oczy, które ośmieliły go do zadania pytania.

 - Dlaczego ma pan takie dziwne imię?

 - Takie było w kalendarzu, kiedy się urodziłem. A co, nie podoba ci się?

 - Podoba, podoba, ale jest jakieś dziwne.

 - To imię nosił wielki generał francuski, wygrał wiele bitew niosąc nowe prawo wielu narodom - wyjaśnił spokojnym głosem. - Na-pole-on, Bo napiera - tak mówili o nim Polacy walczący u jego boku.

Napoleon Radziwiłło otworzył butelkę oranżady i podał ją Filipkowi. Pijąc spoglądał na swego wybawiciela z wielką wdzięcznością. Chłodna oranżada wypełniała żołądek. Wyschnięte usta łakomie obejmowały szyjkę butelki. Ani jednej kropli nie uronił. Ani jeden szczegół z dobrej twarzy mężczyzny, który wiele przeszedł w życiu nie umknął jego spragnionym oczom. Ten dorosły człowiek był dobrem, które chłonął łapczywie.

 

Nutria ze stawu Pożogi

W przepastnej kieszeni Filipkowych spodni spoczywał wielki Bismarck, który od czasu zmiany właściciela nie brał udziału w żadnej grze w szajby. Niejednemu chłopakowi świeciły się oczy na jego widok. Być posiadaczem takiej monety, to zbierać żniwo pod murami kamienicy. Jurek próbował skusić go pękatym zeszytem znaczków. W kieszonkach złożonych w kształcie rożka spoczywały bajecznie kolorowe prostokąciki. Były to same kancery, a wszyscy wiedzą, że kancery nie mają żadnej wartości. Filipek miał chęć na pistolet Sławka. Świetnie się z niego strzelało, a jego tajemniczy mechanizm wymagał tylko uzupełniania taśmą papieru wydartego z gazety. Niestety, słodką chęć jego posiadania tłumiła gorzka pamięć zdarzenia ze świnią ormowca Tadka. Bał się dotknąć czegokolwiek, co strzelało.

Filipek brał udział w podwórkowych zabawach z chłopakami, ale większą część dnia spędzał w cieniu kamienicy albo w konarach kasztanowca.

Dawnemu posiadaczowi Bismarcka - Kataryniarzowi - znudziły się smolne placki z wzorkami i snuł się za Filipkiem wyrzucając z siebie setki niepotrzebnych słów.

 - Daj pograć choć jeden dzień - prosił. - Tylko ogram chłopaków z chłodni i zaraz ci oddam - zapewniał, bijąc się pięścią w pierś.

Nie słuchał jego zapewnień. Nie na darmo zwano Wojtka - Kataryniarzem. Zawsze to samo, w kółko Macieju, ta sama śpiewka. Słowa dla niego nic nie znaczyły. Były tylko środkiem do osiągnięcia upragnionego celu.

 - Tylko spójrz, wymyśliłem coś nowego - zachęcał podnieconym głosem. Między kciukiem a palcem wskazującym trzymał przedwojenną srebrną dwuzłotówkę.

 - Uderzam w cegłę, bo cegła lepiej odbija i podkręcam.

Kataryniarz tak uczynił. Moneta odbita od cegły poszybowała w stronę aluminiowych pieniążków leżących na ziemi. Podskoczyła raz i drugi, przekoziołkowała i upadła przykrywając jeden z nich. Zgarnął całą pulę.

 - Widziałeś! - krzyknął. - Jest trochę za mała, nie zawsze kryje, ale gdybym miał Bismarcka...

Filipek przecząco pokręcił głową. Usiadł na murku Tylińskiej i przyglądał się zabawie dzieciarni. Maluchy stały w kółeczku z wyciągniętymi przed siebie rączkami. Jego siostra Dorotka uderzała piąstkami w ich piąstki.

 - Tromf, tromf, Misia Bela, Misia Kasia Konfacela, Misia a, Misia be, Misia Kasia kon, fa, ce!

Wyliczanka w zawrotnym tempie doprowadziła do wyłonienia tego, który kryje. Dzieci rozpierzchły się na wszystkie strony.

 - Filipek, daj Bismarcka - poprosił Wojtek.

Filipek obserwował kołujące nad dachem domu hutników gołębie. Nie miał ochoty do jakiejkolwiek zabawy. Myślał o Ulce. Jej buzia była miła i dobra. Tamta randka skończyła się tak fatalnie. Och, gdyby mógł pofrunąć, zobaczyłby gdzie teraz ona przebywa. Nie przychodziła nad staw Pożogi. A może czeka tam na niego? Chciał biec, ale trafił na błagalny wzrok Kataryniarza. Przez głowę jak błyskawica przeleciała myśl i rozświetliła mroki Filipkowego smutku.

 - Słuchaj uważnie, Kataryniarz, złapiemy nutrię - wypalił jednym tchem.

 - E, tam... - bąknął Kataryniarz, któremu w głowie tylko jedna myśl produkowała słowa. Chciał odzyskać Bismarcka.

 - Mówię ci, że ją złapiemy.

 - Ale po co mi nutria? Ja chcę monetę.

 - Dobrze, pożyczę ci ją na jeden dzień, ale ty zdejmiesz klatkę do łapania gołębi twojego ojca - zawyrokował Filipek.

Kataryniarz chwilę rozważał propozycję. Jego ojciec - hutnik miał ciężką rękę i można było oberwać. Lecz hazardzista Kataryniarz zdecydował się postawić wszystko na jedną kartę. Wdrapał się na dach garażu i zrzucił na podwórko drucianą klatkę. Zbiegła się zewsząd dzieciarnia.

Grzesio skoczył na klatkę. Dopadł go Kataryniarz podsuwając mu pod nos brudną pięść.

 - Spływaj mały, bo zarobisz na guza!

 - To ty spływaj! - postawił się blady Grzesio.

 - Co ty gadasz, a kto ci rączkę rozbuja? Za mało mleczka wypiłeś - nastroszył się.

Nagle dostrzegł matkę Grzesia.

 - O! Właśnie mamusia idzie z buteleczką! - zatriumfował, wskazując na kobietę idącą przez podwórko do jedynaka.

Grzesio zawstydził się. Ze złością popatrzył na matkę. Kopnął butem w klatkę i z opuszczoną głową czekał na swą karmicielkę, która nie zważając na drwiny chłopaków, z uśmiechem na twarzy podała mu butelkę.

 - Ten to ma życie - powiedział Filipek z udawanym współczuciem.

Unieśli klatkę i poszli. Grzesio ze wstydem skrył się za pniem kasztanowca.

Gdy przeskakiwali cmentarny mur, Kataryniarz zobaczył na Filipkowych biodrach pas Weterana.

 - Ale piękny, skąd go masz? - spytał z zachwytem.

 - E tam, taki sobie.

 - A może to ty walnąłeś pannę Helenkę!? - wykrzyknął nagle.

 - Cicho! - warknął Filipek rozglądając się na boki. - I pamiętaj ! Nic nie widziałeś, bo jak piśniesz słówko to... to... - zastanawiał się. - A kto ci powiedział, że panna Helenka dostała pasem?.

 - Jak to kto? Sama mówiła. Chyba wie najlepiej, czym oberwała - nie dawał za wygraną Kataryniarz.

 - Słuchaj Wojtek! - Filipek zbliżył się do niego z poważną miną. - Zatrzymaj katarynę, bo ci ją rozwalę.

Kataryniarz przestał mówić. W milczeniu doszli do stawu i usiedli w cieniu olszy. Przetoczył się towarowy z węglem, a potem jeszcze jeden ze złomem. Zadrżała ziemia. Lustro wody ożyło pluskiem spłoszonych rybek wygrzewających się w słońcu.

Wypatrywali nutrii. Czarne plamy ławic - małych linków - przemieszczały się w stawie za żerem. Gdyby tu była nutria, nie było by linów. Ona co prawda nie lubi ryb, ale kto ją tam wie.

Przenieśli się na przeciwległy brzeg, pod mur punktu skupu złomu. Tam dostrzegli nutrię. Wyżerała mlecze porastające pagórki. Tuż przy wodzie na gliniastym brzegu ustawili klatkę. Filipek wrzucił do wewnątrz kromkę suchego chleba. Wieczko podparł patykiem, a do niego uwiązał długi sznurek. Jego koniec trzymał w drżących palcach.

Czekali długo, bardzo długo i Katataryniarz przeżywał męki nie mogąc mówić. Jego pucołowata twarz nadymała się, nie wytrzymał.

 - Wczoraj dzielnicowy przesłuchiwał Homiuka - powiedział cicho.

Filipek już miał mu dać w ucho, ale się powstrzymał.

 - Jakiego Homiuka? - spytał z rozdrażnieniem w głosie.

 - Tego, co niedawno sprowadził się do Zacharczyków. Ich krewny zza Buga.

 - A po co go przesłuchiwał?

 - Dzielnicowy szuka tego, który strzelał do świni.

 - Aaaa... - udał zdziwienie Filipek - i kogo jeszcze prze... prze... - dukał nie mogąc ze strachu wypowiedzieć słowa.

 - Heńka, Sławka, mnie... - wymieniał z dumą Kataryniarz.

Filipek zastygł w trwodze.

 - I co, złapał tego co to zrobił?

 - Nie - bąknął Kataryniarz, patrząc podejrzliwie na Filipka.

- Dlaczego z tobą nie rozmawiał, przecież ty jesteś zawsze na wysypiskach, albo nad rzeką i wszystko wiesz.

 - Ja nic nie wiem - burknął, kładąc dłoń na jego twarzy, równocześnie kierując jego głowę w stronę stawu.

Połyskująca w słońcu, tłusta nutria właśnie tam dreptała. Dostrzegła klatkę i obwąchała ją prychając z niezadowoleniem. Próbowała włożyć łapkę w oka siatki i sięgnąć po chleb, ale leżał zbyt daleko. Niezadowolona obeszła dwa razy pułapkę i niewiele brakowało, by nie zaplątała się w sznurek. Wskoczyła do wody, rozpędziła kaczki, przepłynęła obok betonowych budowli wesoło chrząkając, dając znać swoim uwięzionym pobratymcom o swoim szczęśliwym istnieniu.

Chcieli już wyjść z kryjówki i obrzucić przebiegłą nutrię kamieniami, gdy nagle zmieniła kurs i skierowała się prosto na pułapkę. Z jej zachowania wywnioskowali, że postanowiła zaryzykować, tak kusił ją kawałek suchego chleba, choć zapachy alarmowały o bliskości ludzi. Wlazła do klatki i chwyciła suchara w zgrabne łapki. Odwróciła się, by zrobić szybki skok, ale Filipek pociągnął za sznurek. Patyk odskoczył, wieko opadło. Nutria zasyczała ostrzegawczo. Z jej łapek wypadła zdobycz.

 - Mamy ją! Mamy ją! - krzyknął z niedowierzaniem Kataryniarz.

Odtańczył taniec indiański porywając za sobą Filipka. Och! Gdyby tu była Ulka. Wrzeszczeli nad swoją zdobyczą, która skulona, zgrzytała ostrymi zębami. Była w pułapce, ale co dalej? Jak przenieść ją do stajni?

 - Zdejmuj spodnie.

 - Co ty, dlaczego? - zaskomlał Kataryniarz.

 - Nie bój się. Posłużą za worek.

Z ociąganiem zdjął spodnie. Nie mogli złapać nutrii. Unosiła się na tylnych łapach i szczerzyła do nich zęby. Trzeba było chwycić ją za ogon, żeby wyciągnąć z klatki. Ale jak to zrobić?

Gdy unosili klatkę, zwierzę natychmiast rzucało się na nich. Wreszcie metodą prób i błędów udało im się oszukać przerażonego gryzonia. Filipek tak przesunął klatkę, że jej krawędź znalazła się u nasady ogona. Nutria była w środku, ale ogon wystawał na zewnątrz. Szybko chwycił za niego i uniósł ją do góry. Prężyła się, próbowała sięgnąć dłoni żółtymi zębami, gdy tymczasem Kataryniarz nadstawił spodnie. Broniła się przed opuszczeniem w czarną czeluść szarpiąc zaciekle pazurami płótno. Tego było za wiele. Kataryniarz gwałtownie podciągnął spodnie i znalazła się w nogawce.

Wrócili do domu. Nutrię wpuścili do starej zagrody po świniach, w rogu stajni. Było tam kamienne koryto, do którego nalali wodę. Obwąchała nieufnie wszystkie kąty i ostrożnie wlazła do koryta. Myła się, a oni śmiali się na cały głos.

 - Jak ją nazwiemy? - spytał Kataryniarz.

 - Gryzoniuszek - odpowiedział bez wahania Filipek.

 - Dlaczego Gryzoniuszek?

 - Tak mi się zdaje, że to dobre imię dla nutrii.

 - Niech będzie.

 - Kiedy złapiemy drugą nutrię, założymy hodowlę - rzekł poważnie Filipek- i będziemy bogaci - dodał.

 - Ale tę drugą ja nazwę - domagał się Kataryniarz.

 - No dobrze, jak ją nazwiesz?

 - Buźka.

 - Co to za imię?

 - Buźka, to bardzo bogata baba z Brochowa - powiedział z przekonaniem Kataryniarz.

 - Dobrze to wykombinowałeś - pochwalił go Filipek.

Kataryniarz otrzymał upragnioną monetę i pobiegł do chłopaków grających w szajby.

Filipek przyglądał się nutrii do późnej nocy. Władka Piętkę obudził lament uwięzionego zwierzęcia. Zwlókł się z legowiska i podszedł do zagródki.

 - Oj, chłopcze, chłopcze, cóżeś za potwora tu przywlókł?

Opowiedział mu o swoich planach związanych z Gryzoniuszkiem i o wielkiej hodowli, która powstanie. Władek pokiwał głową z udawaną aprobatą.

 - To zwierzę płacze - powiedział poważnie.

 - Wcale nie płacze, łzy mu nie kapią - żachnął się Filipek.

 - Łzy nic nie znaczą. Większość stworzeń płacze bez łez - westchnął Władek i chwyciwszy w dłoń swoją łopatę wyszedł ze stajni.

 

Wielki bieg

Ledwie otworzył oczy już myślał o nutrii. Zerwał się z mokrej pościeli i złapał ubranie wiszące na krześle. Ściągnął prześcieradło i wepchnął je pod łóżko. Szukał przez chwilę teczki, lecz jej nie znalazł. Nagle przypomniał sobie, że przecież dzisiejszy dzień jest ostatnim dniem w szkole. Jutro zaczynają się wakacje! Jeżeli to ostatni dzień, nie obędzie się bez wielkiego biegu! Szukał trampek, ale znalazł tylko stare dziurawe tenisówki brata. Zerknął na łóżko Bartka. Nie było go tam. To znaczyło, że wziął jego trampki.

Na stole stał parujący talerz. Filipek szybko wypił mleko i połknął smaczne kluski zrobione z jaja i mąki. Wybiegł na podwórko.

Na drzwiach stajni, jak czarna plama, widniała dziura. Na ten widok serce mu mocniej zabiło. Wpadł do środka. Gryzoniuszka za ogrodzeniem nie było!

Powlókł się na przystanek przybity smutkiem. Minął go i poszedł w stronę stawu Pożogi. Przyglądał się uwięzionym nutriom w betonowych zagrodach. Potem okrążył cały staw i szukał Gryzoniuszka. Nie odnalazł go i zrezygnowany zawrócił do parku Wschodniego.

Na mostku, pod którym toczyła swe brudne wody Brochówka, zebrała się już cała klasa z panem nauczycielem. Wśród dziewcząt dostrzegł białe włosy Ulki. Rozmawiała z Gabrysią. Dziewczyny szeptały coś sobie na ucho, wybuchając co chwila głośnym śmiechem. Bał się tego śmiechu. Czy one tak z niego, z jego spodni, rozpadających się tenisówek?...

Nauczyciel pobiegł w głąb parku, a za nim ruszyli ławą wszyscy chłopcy. Filipek człapał z pochyloną głową i myślał o ucieczce. Zapragnął nagle znaleźć się na szczycie wysypiska, sam, z wiatrem i przestrzenią przed sobą, albo ukryć się w kryjówce wykopanej pod agrestem. Lecz nie uciekł. Park wyczyszczono z chwastów i zarośli, krzewy przycięto, a alejki i cały teren stał się przejrzysty. Każdy by go zauważył.

Zatrzymali się na małym placyku. Przed sobą mieli główną, żwirową aleję. W oddali majaczył mostek, a na nim skandująca grupa dziewcząt.

Chłopcy wyczuli wstydliwy zapach, który przecież został pod łóżkiem! Spojrzeli na Filipka ze wstrętem.

 - Na dźwięk gwizdka, ruszacie! - powiedział gromkim głosem nauczyciel.- Proszę was, bez żadnych przepychanek i podstawiania haków. Niech zwycięży najlepszy! - dodał poważnym tonem.

Gwizdnął. Ruszyli, porywając zdrętwiałego Filipka. Marek i Kazik natychmiast wyprzedzili grupę i oddalali się w zawrotnym tempie. Od strony mostku słychać było skandujące dziewczyny.

 - Ma-rek! Ma-rek!

Filipek nie mógł wyplątać się z rąk i nóg maruderów, chłopców, którzy nie potrafili biegać. Dla nich była to okazja do zabawy. Przytrzymywali go, podstawiali nogi, śmiali się. Wydostał się na aleję, ale bez tenisówek. Chłopaki rzucali nimi, lecz on nie zwracał na nich uwagi. Do Marka i Kazika było bardzo daleko.

Biegł i uciekał. Myślał cały czas o tym, by opuścić park, żeby się z niego wydostać musiał wyprzedzić tych dwóch. Potem wystarczyło skręcić w alejkę prowadzącą na drewniany mostek (łączący park ze stadionem ,,Burzy"),przebiec go i skręcić na ścieżkę, która go uwolni od wstydu. Dalej była ulica Wilcza, chłodnia składowa i ogródki.

Był coraz bliżej wysuniętych na czoło kolegów. Marek obejrzał się i przyśpieszył. Kazik wyraźnie osłabł, ciężko dyszał i z trudem za nim nadążał.

Zbliżyli się do ronda. Wąska ścieżka biegła teraz nad rzeką, okalając skupisko strzelistych świerków. Wpadli w ich błogi cień. Przez chwilę wdychali inne, nasączone leśną wonią powietrze. Wierzby pochylone nad nadrzecznym stokiem smagnęły ich po twarzach zwisającymi witkami. Zobaczył i usłyszał Ulkę stojącą na mostku, skandującą razem z dziewczynami jakieś imię.

 - Fi-li-pek! Fi-li-pek!

Serce zabiło żwawiej. Doganiał Marka, który coraz częściej oglądał się za siebie. Na jego twarzy malowało się przerażenie. Filipek patrzył na jego silne nogi, które coraz bardziej zwalniały.

 - Fi-li pek! Fi-li pek! - słyszał coraz wyraźniej.

Kazik upadł i złapał się za kolano. Wił się na żwirze, wznosząc w błagalnym geście rękę. Przebiegł obok niego, dostrzegając w oczach łobuzerski błysk. Kazik udawał, nie miał już sił i jedynym wyjściem z sytuacji był upadek. Na rondzie Marek ,,ściął" zakręt biegnąc w głębokiej trawie. Filipek podążył zanim. Wyskakując na dróżkę zrównał się z nim. Widział złą twarz przegrywającego i chciało mu się śmiać. Miał tyle sił, że mógłby jeszcze przegonić niejednego zawodnika. Stłumił śmiech i przesłał Markowi współczujące spojrzenie. Tamten zatoczył się, rozłożył w rozpaczliwym geście ręce i upadł. Przeturlał się po dróżce, by być niewidocznym dla kibiców i zniknął w trawie.

Filipek biegł sam. Miał przed sobą lipową aleję i mostek, na którym podskakiwały dziewczyny. Czuł na twarzy aksamitne powietrze, które głaskało jego policzki. Było mu dobrze. Gałęzie grze w poruszały się i miał wrażenie, że wiedzą o jego zwycięstwie i okazują radość. Przez chwilę był wspaniałym zwycięzcą, na którego wszyscy patrzą.

 - Fi-li-pek!

Przebiegł przez pierwszy kamienny mostek. Ujrzał w bystrej wodzie małe okonie płynące pod prąd. Nagle zapomniał gdzie jest, co robi. W ustach poczuł smak krwi z pogryzionych warg. Okrwawione stopy zaczęły boleć. Zupełnie blisko ujrzał twarz Ulki. Jej małe usta skandowały jego imię. Zabrakło mu w piersi miejsca na oddech. Zaczął słabnąć. Podbiegł pod górkę ostatkiem sił, ale na mostku przyśpieszył, jego ukochana nie mogła poczuć jego zapachu. Wpadł w gromadę dziewczyn, które rozpierzchły się jak kury na podwórku po skoku lisa. Wpadł na drogę wysadzaną gruszami. Obejrzał się raz jeszcze, i ujrzał zdumione twarze Ulki i Gabrysi. Dziewczyny zaczęły klaskać rączkami. Oklaski dotarły do niego i z oczu popłynęły łzy. Płakał i biegł. Było mu dobrze i źle.

 

Czaszka

Na schodach domu zwanego Klubem siedział Grek Paschalis. Zawsze tam był i obserwował przejeżdżające ulicą Krakowską samochody. Zawsze po pracy w stróżówce zajmował swoje miejsce na granitowych schodkach. Jego twarz bez wyrazu tkwiła we wnęce drzwi niby coś pospolitego i chłopcy z Wilczego Kąta dostrzegali ją zawsze idąc na niemiecki cmentarz.

 - Paschalis, powiedz, jakie jest najpiękniejsze miasto na świecie? - spytał Heniek, częstując go papierosem.

Spojrzał na Heńka bez gniewu wyjmując powoli papierosa z pomiętego opakowania. Długo gniótł go w palcach, krusząc tytoń zanim skorzystał z podsuniętej zapalonej zapałki. Powiedział:

 - Saloniki to najpiękniejsze miasto świata.

 - A ja myślałem, że Warszawa! - zdumiał się Heniek.

Przez Filipkowe plecy przeszły ciarki. Wierzył Grekowi. Widział zielone wzgórza i białe domy. Na błękitnym niebie migotały srebrnopióre ptaki, a dróżkami ku dolinie schodziły pracowite osiołki objuczone towarami. Jego opowieści składały się zazwyczaj z kilku zdań. Zawsze kończył sakramentalnym: ,,Kto je zobaczy, ten tam zamieszka", lecz tym razem powiedział coś innego.

 - Chciałbym tam powrócić.

Dlaczego nie wracał? Dlaczego siedział na kamiennych, zimnych schodach i opowiadał wszystkim o swoim mieście? Czemu musiał uciekać ze swojego kraju, wraz z innymi i przedzierać się przez strzeżone góry? Był komunistą i o tym wszyscy wiedzieli, ale z jakiego powodu musiał opuścić swoje ukochane miasto, tego Filipek nie mógł odgadnąć.

Grek obserwował ich jak skaczą przez mur cmentarza. Jego skulona postać z przykrością przyjmowała wszystkie zdarzenia dnia na obcej ziemi.

Niedaleko od muru rosła jabłonka. Ocieniona lipami, wykrzywiona w poszukiwaniu światła, a mimo to rodząca wspaniałe owoce. Jabłka nie miały czerwonej, ani żółtej opalenizny, były zielone, lecz ich wnętrze wypełniał soczysty, bardzo słodki miąższ. Jedli je zachłannie, w milczeniu. Chrupiące kęsy puszczały sok. Nie wiedzieli dlaczego są tak dobre. Wszystkie drzewa rosnące dziko za rzeką, lub w parku Wschodnim rodziły owoce cierpkie i niesmaczne. Cmentarz był ich Edenem. Pomniki i groby nie oznaczały dla nich miejsc pochówku. Były po prostu kamieniami zalegającymi piękny kraj, pełen ogrodów i dorodnych drzew. Dopiero zmrok wyganiał chłopaków z raju. Wraz z nim ożywały postacie wykute w kamieniu. Niejeden z nich widział o tej porze zjawy o bladych twarzach, porosłych mchem aniołów wydobywających ze skrzydeł jasne miecze. Przypływ ciemności niósł ze sobą wszystko co ich trwożyło.

Usiedli na zimnej płycie grobowca. Słodki pokarm nasycił żołądki. Zza cmentarza dobiegł gwizd lokomotywy. Biały, mleczny dym szył niebo grubym ściegiem. Filipek zerwał kilka jabłek i schował za pazuchę. Ruszył w stronę torów. Wspiął się na pierwszy pomnik i jego grzbietem, po kamiennych kielichach kwiatów przeszedł na następny. Heniek podążał za nim. Przeszli całą zachodnią ścianę pomników, aż do torów. Tam zeskoczyli na miękkie zbocze dźwigające na swym grzbiecie ulicę Piękną. Stamtąd rozciągał się widok na szeroką, żelazną kolejową drogę, przetykaną szynami. Tam poczekali na kolejny pociąg towarowy i próbowali trafić kamieniami do wagonów wypełnionych różnymi rzeczami.

Na placyku obok kapliczki pojawili się jacyś obcy chłopcy. Filipek i Heniek zbiegli pędem po zboczu.

To chłopcy z Brochowa, a nie Cyganie jak przypuszczali. Grali niby w piłkę, uganiając się za czymś, co ją przypominało. Nie była to jednak szmacianka. Ich buty kopały ludzką czaszkę. Przyszli na ich teren, na ich cmentarz, a ten należał do chłopaków z Krakowskiej i Wilczej. Nie mieli prawa tam pozostać. Wielu miało za pazuchami jabłka zerwane z cmentarnych drzew. Mały bramkarz wkładał do ust fioletowe śliwki. A więc odkryli drzewo rosnące pod płotem ,,Bazy"! Należało ich przepędzić i Filipek z Heńkiem wpadli na placyk ze zdecydowaną wolą walki i chęcią przepędzenia intruzów. Zżółkła czaszka przyturlała się do stóp Filipka. Ona też nie należała do nich. Z jej wnętrza wysypała się czarna ziemia. Chłopcy zamilkli.

 - Jeżeli ją kopniesz, dostaniesz w jadaczkę - pogroził chłopakowi, który zbliżył się do niego.

 - Co ty, przecież to szkopska czacha - zdumiał się tamten, kiwając z niedowierzaniem głową.

 - Nasza - rzekł, stanowczo Filipek.

Znał tego chłopaka. Miał na imię Paweł i chodził kiedyś do jego szkoły. Ignorował wszystko i wszystkich. Filipek darzył go cichą sympatią, bo ich charaktery i warunki w jakich się wychowywali były podobne. Lecz Paweł był dziki. Jego zachowanie przypominało odruchy groźnego zwierzęcia. Niby spokojny, jak on, nikogo nie zaczepiał, ale gdy ktoś go tknął walczył do końca, do wygranej. On też znał Filipka. Wiedział, że toczył walki z chłopakami starszymi i silniejszymi. Tak jak on, nie miał nic, tylko honor. Inni mogli pozwolić sobie na rejteradę, na proszące ,,dosyć". Oni pochodzili z normalnych domów, mieli rowery, ładne ubrania, dobre stopnie w dzienniku. Ale ci dwaj chłopcy, stojący naprzeciwko siebie nie mieli nic za sobą, więc to oni musieli stoczyć walkę. Oczekiwali tego ci lepsi od nich.

Paweł kopnął czaszkę ze śmiechem. Na to ryknęła jego banda. Czerep poszybował prosto w ręce bramkarza. Mały chłopiec wypluł pestkę i zręcznie chwycił w ręce rozlatującą się już niezwykłą piłkę. Przytulił do piersi i udając kobietę zakołysał czaszkę po matczynemu. Filipkowa pięść rąbnęła w nos Pawła.

Zobaczył zdziwienie w oczach, i krew która buchnęła i zalała zaciśnięte wargi. Już nie było odwrotu. Uderzał precyzyjnie w głowę. Paweł cofnął się potykając i próbując ukryć głowę w ramionach. Przy wielkiej lipie upadł na plecy, i spojrzał ze zdziwieniem na swoich kolegów. Tamci stali nieporuszeni. Na jego twarzy nagle wezbrała nowa chęć do walki. Paweł zaczął bić na oślep próbując stanąć na nogi. Otrząsnął się z zaskoczenia, przejmował incjatywę przybierając wygląd szaleńca. Filipek ze strachem przywarł do niego całym ciałem. Siła jego gniewu powaliłaby go na pewno.

Nagle Filipkowe ciosy nie dosięgnęły twarzy Pawła. Czyjeś mocne ręce oderwały go od przeciwnika i odrzuciły. Kolejarz pochylił się nad chłopakiem z Brochowa. Podniósł go i splótł swoje mocne ręce na jego drżącym ciele. Paweł nieprzytomnym wzrokiem rozglądał się po placyku. Wszyscy jego koledzy uciekli, Heniek też gdzieś przepadł. Nadszedł drugi kolejarz z czarną, sfatygowaną teczką.

 - Dlaczego go biłeś? - zapytał.

Filipek milczał. Czuł wielką ulgę, ale gdzieś z głębi napierał ku gardłu dławiący szloch.

 - Ten się trzęsie jakby miał padaczkę - powiedział kolejarz, podtrzymujący chłopaka z Brochowa.

Nagle Paweł wyrwał się z objęć i dał nura w krzaki. Kolejarz z teczką zauważył czaszkę. Przeżegnał się szybkim, skrytym ruchem. Wziął czaszkę w dłonie, jak ksiądz relikwię i skierował kroki ku kaplicy.

Filipek uciekł główną aleją.

Jego pokrwawione pięści dostrzegł Grek Paschalis. Powiedział coś po grecku. Przeszedł obok niego szybko, chcąc ukryć twarz, ukryć swoje ciało w jakimś zakamarku, zniknąć. Zdawało mu się, że wszyscy na niego patrzą z potępieniem, z pogardą. Było mu źle, bardzo źle. Chyłkiem przebiegł podwórko. Wpadł do stajni. Koń obejrzał się wyginając szyję. Dostał się po drabinie na strych i schował w sianie. Widział zakrwawioną twarz Pawła, czuł się skalany jakąś zdradą. Samotność nie przyniosła ulgi.

 

Tratwa

Na ziemi, pod obitym murem kamienicy leżała wielka pula - czterdzieści siedem monet. Ci co odpadli w grze, otoczyli kołem dwóch chłopców Narcyza i Filipka. Do jednego z nich za chwilę miało uśmiechnąć się szczęście.

 - Narek, teraz ty - ponaglał Krzycho.

Narcyz nie śpieszył się. Powoli obstukiwał tynk. Gdy ukazała się czerwona cegła zatarł ręce.

 - No, Filipek ostatni raz widzisz swoje szajby - powiedział spokojnie i uderzył.

Moneta odbita od cegły pacnęła w leżące na ziemi krążki i potoczyła się poza krąg, opadła na gołą ziemię. Narcyz syknął niezadowolony.

 - Filipek, ten... tego... bij Bismarkiem! - zawołał podniecony Rudzik.

Oczom chłopaków ukazała się wielka, z brązowego stopu wykonana moneta z podobizną wąsatego mężczyzny z pikielhaubą na głowie. Filipek zajął miejsce Narcyza. Jego krążek nie upadł na płask, lecz potoczył się po pieniążkach i ugrzązł w piasku, daleko za pulą.

Narcyz szybkim ruchem ręki wyjął ostatni aluminiowy grosz i bez namysłu odbił go od cegły. Grosik poszybował w kierunku połyskujących monet i upadł na jedną z nich.

 - Uuuuaaa!!! - zawył zwycięzca.

Filipek po raz ostatni spojrzał na swojego Bismarcka i pognał co sił w nogach na wysypiska.

Na ulicy Wilczej spotkał Kataryniarza.

 - Sławek ukradł twoją tratwę - doniósł, wskazując na rzekę.

Smutek po stracie monety zastąpił wielki gniew. Sławek był synem sekretarza i mieszkał przy chłodni składowej. On nigdy nie zapuszczał się w te okolice!

Kataryniarz mówił prawdę. Sławek odpływał na tratwie, a Filipek bezsilnie zaciskał pięści, stojąc na szczycie wysypiska. Krzyknął, wydobywając z siebie całą siłę głosu. Tamten odwrócił się i uniósł głowę. Pomachał Filipkowi ręką. Kpił z niego. Skakał po tratwie i z dziką radością deptał jego własność.

Filipek z indiańskim, wojennym okrzykiem na ustach zbiegł z wysypiska wzniecając za sobą tumany kurzu. Zamierzał celowo wywołać odpowiednie wrażenie. Kłęby białego pyłu wzbiły się w powietrze i na chwilę Filipek stał się większy i potężniejszy, co musiało wzbudzić w sercu złodzieja niepokój. Sławek był już na środku rzeki i dryfował w stronę rozlewiska. Ciężką olchową tyką odpychał się od dna.

 - Wraaacaaaj! - krzyknął Filipek, ściągając z siebie koszulę i spodnie.

Sławek ani myślał go słuchać. Zdecydowanie naparł na tykę kierując się w stronę przesmyku, za którym była wielka woda.

 - I tak cię złapię! - pogroził Filipek. - Ale jak cię dorwę, to cię utopię!

Wszedł do wody. Zamoczył końce palców i przeżegnał się. Sławek wbił tykę w dno i odepchnął się. Tratwa nabrała prędkości, sunąc po liściach nenufarów. Szarpnął uwięziony w mule drąg, lecz tym razem ręce były za słabe. Jego nachylenie było na tyle wielkie, że nie było już innego wyjścia, jak mocniej przycisnąć się do drzewca i opuścić tratwę. Gdyby tego nie zrobił, niechybnie wpadłby do wody.

 - Raaatuuunkuuu! - wrzasnął na całe gardło, a woda poniosła wołanie daleko.

Filipek przebrnął przez sitowie, kalecząc stopy, obciętymi przez wędkarzy trzcinami. Nadal było płytko. Brnął dalej napotykając tym razem wstrętne kołtuny moczarek pełne pijawek, wijów i innego paskudztwa. Na skraju kolonii nenufarów stracił grunt pod nogami i położył się na wodzie. Popłynął, mając przed oczami Sławka uczepionego tyki. Widział już coś takiego. Był podobny do uczepionej oczeretu myszy, która uciekła wędkarzowi razem z hakiem na suma, i uczepiona lichej roślinki, też czekała na jakiegoś wybawiciela. Filipek nie śpieszył się, wolno rozgarniał rękami przyjemną wodę, sycąc się widokiem złodzieja, który poniósł zasłużoną karę.

 - Ratuj mnie Filipek, ratuj! - błagał Sławek, zsuwając się powoli z tyki do wody.- Ja nie umiem pływać - wyjąkał z przerażeniem w oczach.

Filipek okrążył go dwa razy i czekał aż tamten straci siły. Zanurzył usta i wyrzucił z siebie nagle powietrze. Zagwizdał jak barka na Odrze. Sławek odwrócił się. Błagalnym wzrokiem spojrzał na Filipka.

 - Ja już dłużej nie wytrzymam... ja już nie... - to powiedziawszy, zsunął się dowody.

Filipek chwycił go za kark i przyciągnął do siebie. Nagle poczuł na sobie żelazny uścisk jego rąk, krępujący ruchy. Poszedł pod wodę, a Sławek przez chwilę utrzymywał się na powierzchni. Tonęli obaj. Już wiedział, że z tego uścisku się nie uwolni, a przerażenie na twarzy Sławka utwierdziło go w tym przekonaniu. Opadali powoli coraz niżej i niżej w ciemną czeluść rzeki. Tonący brzytwy się chwyta - przemknęło przez głowę Filipkowi. Nagle obudziło się w nim dzikie zwierzę. Szarpał się w lewo, w prawo, jego kolano uderzyło z całych sił w brzuch Sławka. Odepchnął topielca rękami i wypłynął na powierzchnię. Połykając haust powietrza, ujrzał błękit nieba. Nigdy nie było takie piękne, nigdy nie czuł smaku tak upragnionego powietrza jak wtedy. Trzymając się kurczowo tyczki odpoczywał.

Spod wody zaczęły wydobywać się bąbelki.

 - Sławek! - krzyknął i zanurkował.

Mimo, że mocno przebierał rękami nie mógł pokonać ciśnienia wody, która wypychała go na powierzchnię. Jak to jest? - pomyślał - gdy tonąłem, to woda mnie wciągała, a kiedy chcę zanurkować wyrzuca mnie?

Dojrzał Sławka. Jego sylwetka zamajaczyła niedaleko stąd. Nastroszone włosy falowały, jak glony. Przerażone oczy w środku białej twarzy spoglądały na niego z wielkim strachem. Chwycił go za włosy i przyciągnął do siebie. Wyciągnął go z trudem na powierzchnię. Bezwładne ciało dryfowało posłusznie za umęczonym Filipkiem.

Wynurzyli się. Filipek na chwilę puścił Sławka i szybkimi ruchami obu dłoni wykręcił z dna rzeki tykę. Położyła się na wodzie plamiąc jej przezroczystość czarnym mułem. Zarzucił na nią ręce Sławka, a potem delikatnie ułożył na niej jego brodę. Podtrzymując go jedną ręką, drugą pchał drąg. Młócił przy tym zawzięcie nogami wodę. Powoli zbliżyli się do płycizny.

Wyciągnął Sławka na ciepłą plażę naprzeciwko browaru. Położył się obok i z wdzięcznością przyjął ciepłe promienie słońca. Przez jego ciało przebiegł dreszcz. Dygotały nogi, niewidzialna siła tarmosiła brodę, a łydki ściskały żelazne skurcze.

Sławek oprzytomniał i zwymiotował zielonkawym płynem. Wyglądał obrzydliwie, i Filipek patrzył na niego ze złością.

 - Uratowałeś mi życie - wyjąkał, kiwając ociężale głową.

 - Uhu... - burknął Filipek.

 - Teraz do końca życia będziemy przyjaciółmi i będę musiał kiedyś uratować też życie tobie - powiedział, prychając wodą wyciekającą z ust.

Wpatrywał się bezmyślnie w trawę. Jego twarz była twarzą dojrzałego człowieka, który wiele w życiu przeżył.

 - No tak, będziesz musiał. Tak piszą we wszystkich książkach - westchnął Filipek.

Głowa niedoszłego topielca chybotała się na wszystkie strony. Wreszcie opadła w miękki zielony kobierzec. Leżeli obok siebie i spoglądali na rzekę, łagodna i dobra, pełna ryb, pokazała im swoje inne oblicze. Strach jaki przeżyli przeniknął ich i uświadomił w brutalny sposób, że śmierć jest straszna.

 - Musisz podziękować Bogu - wyszeptał Filipek.

 - Jakiemu Bogu? Za co? - zdziwił się.

 - Za to, że żyjesz, że cię uratował.

 - Ale przecież ty mnie uratowałeś - wydął w grymasie czerwone, mokre usta.

 - Ale Bóg... - zastanawiał się Filipek. - Bogu trzeba dziękować. Mój ojciec zawsze dziękował Bogu za uratowanie życia w czasie wojny.

 - No dobrze. Ale gdzie jest Bóg?

 - Ty nie wiesz gdzie jest? Nie wierzysz? - zdumiał się Filipek.

 - Mój ojciec mówi, że Boga nie ma - żachnął się Sławek.

 - Wiem, twój ojciec wierzy w Lenina.

 - Skąd o tym wiesz?

 - Wiem, ojciec mi powiedział.

Sławek usiadł i z obrzydzeniem strącił ze spodni wodorosty. Filipek pomógł mu zdjąć ubranie i rozłożyć je na trawie. Słońce wyciągnęło z mokrego odzienia wilgoć zamieniając ją w parę.

 - Opowiedz mi coś o Bogu - poprosił nieśmiało Sławek.

 - Stworzył świat i ludzi. Ale ludzie zgrzeszyli, więc wypędził ich z raju. Rozmnażali się, ale byli bardzo źli, dlatego zesłał im swego Syna, aby ich upomniał. A oni go pojmali i ukrzyżowali.

 - Jak to ukrzyżowali?

 - Przybili go do belki i powiesili na wysokim słupie.

 - On był Polakiem?

 - Nie, Żydem.

 - To dlaczego jest naszym Bogiem?

 - Jest Bogiem wszystkich ludzi.

 - A kiedy to było - dopytywał się Sławek.

 - A jaki teraz mamy rok? - zapytał Filipek, robiąc tajemniczą minę.

 - Tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty czwarty...

 - On urodził się tysiąc dziewięćset sześćdziesiąt cztery lata temu.

 - Coś ty! Naprawdę? - zdziwił się Sławek. - A to ci historia. To cały świat liczy lata od Jego narodzin?

 - Tak, to bardzo ważna data. A od czasu Jego wstąpienia do nieba czekają na koniec świata - powiedział ściszając głos.

 - Czy to prawda? Mój ojciec mówi, że Lenin jest najsilniejszy. Napisał dużo książek i wywołał rewolucję światową.

 - To dlaczego świat nie liczy lat od jego narodzin? - spytał z uśmiechem- Ksiądz na religii powiedział, że Jezus Chrystus był najważniejszym rewolucjonistą, bo uwierzyło w niego najwięcej ludzi.

 - Dobrze, dobrze, jak trzeba to trzeba. Podziękuję mu za uratowanie życia. Tylko jak mam to zrobić?

 - Najlepiej byłoby gdybyś poszedł do kościoła.

 - Coś ty, mój stary zabiłby mnie. Kiedyś mama miała w pokoju obrazek jakiejś kobiety z kółkiem na głowie i siedziała przed tym obrazkiem wieczorami. Gdy to zauważył zabrał obrazek i zrobił jej awanturę.

 - Złóż ręce i powtarzaj za mną - rozkazał Filipek.

 - Ojcze nasz, któryś jest w niebie...

 - Ojcze nasz, któryś jest w niebie - powtórzył Sławek.

Klęczeli na łące obok siebie. Ich modlitwa płynęła w stronę rzeki.

Gdy słońce weszło w zenit ubrali się i poszli brzegiem szukać tratwy. Kolebała się w trzcinach na płyciźnie. Przyciągnęli ją i przywiązali linkę do pochylonej wierzby.

 - Nigdy sam nie pływaj. Jak chcesz, to przyjdź do mnie.

 - A ty przyjdziesz dzisiaj do mnie?

 - Po co?

 - Tak sobie, w odwiedziny.

Pobiegli na wysypisko. Wyłamali kije i skosili osty. Łopianom także nie przepuścili. Spadały kolczaste czapy wyimaginowanych przeciwników. Filipek pokazał Sławkowi jak się walczy. Wskoczył w skupisko wrogów kosząc bezlitośnie naokoło. Wyrąbał sobie drogę, którą pobiegł ku następnymi następnym zastępom nieruchomych wojowników. Sławek próbował zrobić to samo, ale przecenił swoje siły, młócąc wyższy od siebie łopian upadł zdyszany, a kolczasty chwast zwalił się na niego. Natychmiast przybyła odsiecz, wybawiając go spod kłującego wroga.

 

W domu Sławka

Wspięli się na wysoki mur i zeskoczyli po drugiej stronie na miękką trawę ogrodu. Sławek przez krótką chwilę obserwował okna willi i gdy się upewnił, że nikogo tam nie ma, pociągnął Filipka za rękaw. Przebiegli pochyleni przez grządki warzywne i przeskoczyli przez krzewy róż. Zachrzęścił pod ich stopami żwir dróżki prowadzącej do granitowych schodów. Dopadli drzwi, oparli się o nie plecami i odpoczywali. Filipek udawał, że nie czuje zmęczenia, i starał się uśmiechać do dyszącego Sławka.

 - I co teraz? - spytał Filipek.

Sławek sięgnął za koszulę i wyciągnął klucz nanizany na sznurek. Obracał nim przed oczyma Filipka i przyłożył do ust. Nadal byli w podniecającym nastroju przygody. Jak dotąd wróg niczego nie zauważył, choć byli tuż przed jego kryjówką. Należało postępować zgodnie z regułami podchodów. Wszystko powinno odbywać się nadal w zupełnej ciszy. Każdy nierozważny ruch wywołujący hałas byłby końcem zabawy i to wiedzieli bez słów. Sławek otworzył drzwi i bezszelestnie weszli do wnętrza.

Sławek pobiegł na schody, a Filipek zatrzymał się i wyprostował. Nie czuł się już zobowiązany do uczestniczenia w zabawie. Chłonął nowe doznania płynące zewsząd. Jego rozczłapane, mokre buty stały na miękkim, wzorzystym dywanie. Wpatrzony w podłogę błyszczącą lakierem, nie mógł ruszyć nogą. Wielkie lustro chwyciło jego odbicie i trzymało w odrętwieniu, ukazując całą brzydotę jego palta. Widział siebie pośród pięknych wymuskanych rzeczy i czuł się podle. A mimo tego oczy chłonęły nowe obrazy łapczywie, z szybkością połykania świątecznej potrawy. W jego pokoju nie było dywanu, tak pięknie pomalowanych ścian, podłogi, tylko popękane linoleum otwierało swe rany, jak skóra dłoni starego murarza. Przed nim, na środku pokoju stał wielki owalny stół, rzeźbiony, z masywnymi nogami. Nie było na nim ceraty w kratę, nic nie przykrywało jego połyskującego blatu. Na środku, stołu, na małej serwetce stał wazon, a w nim pyszniły się ciemnokrwiste piwonie. Filipkowi zabiło mocniej serce. Przecież takie piwonie rosły w jego ogrodzie. Zawsze kiedy je widział czuł ich egzotyka i uparcie wpatrywał w ich płatki próbując coś odgadnąć.

Ze ściany tuż obok wahadłowego zegara z kukułką, spoglądały na niego wielkie smutne oczy łosia. Filipek przypuszczał, że większa część zwierzęcia stoi za ścianą, a tylko głowa przebiła się do tego pokoju. To niemożliwe żeby zabito i obcięto głowę łosiowi, żyjącemu na wolności. Nie wolno zabijać zwierząt żyjących na wolności! Świnię, proszę bardzo, to jest zwierzę karmione i uwięzione, królik też - myślał. Chciał dotknąć łosia, ale musiałby poruszyć nogą.

 - Chodź! - krzyknął Sławek.

 - Zabrudzę ci dywan.

 - Nie przejmuj się, chodź, gosposia wyczyści.

Skoczył, raz, dwa, trzy, przemierzył dywan na jednej nodze.

Usiedli na podłodze w małym pokoiku. Sławek wyciągnął spod łóżka pudło z zabawkami. Wysypał całą zawartość na podłogę. Najwięcej było kolorowych klocków i ołowianych żołnierzyków.

 - Co to za wojsko? - spytał Filipek biorąc jednego żołnierzyka w palce.

Miał na głowie czapkę jakiej nigdy dotąd nie widział, a przy boku szablę.

 - To polskie wojsko, ale to gorsze, które przegrało wojnę z Niemcami!- parsknął Sławek.

 - Mój tata mówił, że żołnierz polski jest najlepszy na świecie - bąknął niepewnie Filipek.

 - Dobre wojsko nie przegrywa wojny - powiedział cedząc słowa Sławek.

 - Oni by wygrali, gdyby... gdyby Francuzi i Anglicy - wyjąkał się Filipek.

 - Zdrajcy, wiem - uciął nagle Sławek.

Uważał dyskusję za skończoną. Klepnął go w ramię i otworzył szafę.

Filipek ściskał żołnierzyka w dłoni. Chciał go mieć. Zobaczył w nim coś bliskiego, co powodowało drgnięcie serca. Oglądał żołnierzyki leżące bezwładnie wśród klocków. Dostrzegł tam też metalowe, czarne pudełko. Wziął je do ręki. Było ciężkie.

 - Co to jest?

Sławek wystawił głowę zza drzwi szafy.

 - To jest matryca do odlewania żołnierzyków.

 - Jak to, do odlewania?

 - Musisz nalać tam roztopionego ołowiu i zamknąć, a jak ostygnie to otworzyć.

 - Pożycz mi to - poprosił cicho.

 - Coś ty! Nie pożyczę. Jak chcesz to sobie weź, na zawsze - zaśmiał się głośno.

Filipek schował głęboko do kieszeni matrycę. Chciał już wyjść. Miał skarb, którego nikt z chłopaków nie posiadał.

 - Jaką chcesz oglądać bajkę? - spytał Sławek, stawiając na podłodze mały aparat do wyświetlania filmów. - Pinokia, Kopciuszka czy Czerwonego Kapturka?

 - Nie wiem.

 - No to ci puszczę Pinokia.

Zaciągnął zasłony. Mrok wydobył ze ścian niezwykłe obrazy. Filipek podszedł bliżej i dotknął ściany.

 - Co to jest?

 - Tapeta - wzruszył ramionami Sławek.

 - To jest taka farba?

 - Nie, to jest papier naklejony na ścianę - zaśmiał się Sławek. - Nigdy tego nie widziałeś?

 - Nie, my malujemy pokoje wapnem zmieszanym z mlekiem.

 - Moja mama przywozi tapety z NRD, my nigdy nie malujemy.

Z soczewki aparatu popłynęła smuga światła. Sławek powoli przekręcił gałkę. Na ścianie pojawiły się kolorowe litery. Obejrzeli przygody Pinokia, a potem inne bajki i jeszcze jakieś wydobyte z dna szafy.

Gdy po projekcji odsunęli zasłony, światło dnia wtargnęło do pokoju. Ucieszyli się tym nagłym przejściem z zaczarowanego świata bajek do rzeczywistości. Skakali na łóżko pokonując wysoką barierkę. Ich dziecięce ciała domagały się ruchu, więc kiedy nasycili się skokami wybiegli na korytarz. Zbiegli po schodach i wpadli do dużego pokoju.

 - Wiesz, co to jest? - spytał Sławek wskazując na telewizor.

 - No jasne, telewizor. Taki ma nasza sąsiadka, Szoferka, żona Szofera. Chodzimy do niej oglądać filmy, ale wpuszcza nas tylko wtedy, gdy wyszorujemy jej schody - pochwalił się Filipek.

Sławek wcisnął przycisk. Zabrzęczało, zamrugało i zaśnieżyło się szklane okienko.

 - Chcesz pooglądać?

 - Nie, lepiej chodźmy na podwórko.

 - A może jesteś głodny?

 - E tam, trochę...

 - Chodź, zrobimy coś do jedzenia.

Poszli do kuchni. Sławek wyciągnął spod komody kosz z jajkami.

 - Masz ochotę na smażone jajka?

 - Mam, ale szkoda czasu, zanim rozpalisz w piecu to ja już dobiegnę do domu i odkroję sobie kromkę chleba, a potem umoczę w wodzie i posypię cukrem- powiedział z triumfem Filipek.

 - Coś ty! Ja nie mam żadnego pieca. Popatrz tylko - rzekł Sławek, przekręcając kurek gazu przy kuchence. Wyjął zapałkę i potarł o draskę. Z otworków głowicy wydobył się niebieskobiały płomyk. Sławek postawił na nim patelnię i położył łyżkę smalcu.

 - Ale ja jajek nie potrafię otwierać - powiedział.

 - Najlepiej rozciąć skorupkę nożem, a potem wylać to co jest w środku na patelnię.

 - Łatwo ci mówić. Jak jesteś taki mądry to rozetnij - burknął Sławek.

Filipek ciachnął jajko nożem i szybko ponad patelnią rozwarł jego części. Sławek z podziwem spojrzał na niego. Filipek zrobił to samo jeszcze z pięcioma jajkami.

Zjedli jajecznicę. Filipek przyglądał się z zachwytem kuchence. Zastanawiał się, dlaczego w jego domu nie ma gazu, choć tuż przy chodniku jest studzienka z niemieckim napisem Gas odlanym w żeliwie.

 - Sławek, dlaczego ty nie przychodzisz na Wilczą?

 - Ojciec mi nie pozwala. Ja bym bardzo chciał, lecz ojciec mi zabrania bawić się z chłopakami z Wilczej i Krakowskiej.

 - Nie grasz w szajby, nie wiesz jak wyglądają kule ze smoły, nie bawisz się w strzelanego, w dwa ognie, nie kąpiesz się w rzece, nie ganiasz po wysypiskach- więc co ty robisz?

 - Ja będę to wszystko robił, ja ucieknę - ożywił się nagle.

 - A wyjeżdżasz gdzieś na wakacje? - spytał z nadzieją.

 - Chyba wyjadę na obóz harcerski, albo z mamą do Bułgarii - powiedział z rezygnacją.

 - A ja zawsze zostaję w Wilczym Kącie - jęknął Filipek, odwracając głowę.

 - Dlaczego nie wyjeżdżasz?

Filipek zamilkł. Niespodziewanie usłyszeli chrobot klucza przekręcanego w zamku. Filipek z przerażeniem spojrzał na Sławka. Ten przełknął ostatni kęs jajecznicy i wytarł spokojnie rękawem usta.

 - Nic się nie bój, to gosposia Michasia. Zaraz zrobimy jej kawał - zachichotał.

Podbiegł do stołu i chwycił obiema rękami ciężkie krzesło. Przeniósł je pod ścianę i wskoczył na siedzenie. Zdjął łeb łosia, zakołysał się pod jego ciężarem. Gdyby nie pomoc Filipka niechybnie wyrżnąłby o podłogę. Szybko nałożył na głowę powłokę nieszczęsnego zwierzęcia i czekał na wejście gosposi. Filipek otworzył okno od strony ogrodu i wyskoczył na ganek. Tam znalazł wiklinowy fotel. Stanął na nim, mając stamtąd widok na całe pomieszczenie, w którym miała się rozegrać śmieszna scena.

Michasia weszła, a Sławek z groźnym pomrukiem natarł na nią. Z jej rąk wypadła bańka z mlekiem.

 - Olaboga! - wrzasnęła, przyciskając ręce do piersi.

Filipkowe plecy wstrząsnęły dreszcze, których nieprzyjemne fale chłodu rozeszły się w obu kierunkach - do głowy i do stóp. Tam wśród rozlanego mleka i leżącego łba łosia, stała jego matka.

 

Motorówka na rzece

Filipek, Rudzik, Krzychu i Waldek leżeli na brzegu rzeki i spoglądali Tam, gdzie koń się utopił. W owym miejscu rzeka skręcała gwałtownie, podmywając przeciwległy brzeg. Woda sięgała głęboko, bo była tam wielka dziura, w której kręcił się niespokojny wir, a przy mulistym dnie siedział utopiec.

 - Ja idę - powiedział Krzychu wstając.

Minął tablicę z napisem: Kąpiel surowo wzbroniona i zatrzymał się na skarpie.

 - Nie! - krzyknął Filipek. - Poczekaj, oni zaraz tu będą.

 - Nie będą! Byłoby słychać motor. Mówię wam, piją piwo w Naszej. Chodźcie się kąpać - namawiał Krzychu.

Rudzik i Waldek wstali z ociąganiem.

 - Oni wiosłują do zakrętu i tam dopiero włączają silnik - ostrzegł spokojnie Filipek.

Rudzik i Waldek położyli się obok Filipka. Krzychu spojrzał na nich z pogardą i wszedł do wody. Umoczył palce i przeżegnał się szybko. Wyciągnął ręce przed siebie i zanurkował. Wypłynął nie opodal, prychając radośnie.

 - Chodźcie!

Filipek podniósł rękę i zamarł w bezruchu, nasłuchując. Był to sygnał, aby uważać. Po chwili opuścił rękę i przywarł brodą do trawy. Krzychu pływał na środku rzeki.

 - Ty, to prawda, że tam się koń utopił? - spytał Rudzik.

 - Prawda.

 - Dlaczego się utopił? Przecież konie potrafią pływać - zdziwił się.

 - Ale milicjant siedział mu na karku i nalała mu się woda do uszu - żachnął się Filipek.

 - A po co milicjant pływał po rzece na koniu? - zapytał Waldek.

 - Chciał przepłynąć na drugi brzeg - westchnął Filipek. - To był mój koń- dodał pociągając nosem.

 - Jak się nazywał? - spytał cicho Rudzik.

 - Niebojuszek.

Na przeciwnym brzegu, pod mostem, kilku chłopaków skoczyło do wody. Rudzik i Waldek spojrzeli wyczekująco na Filipka. Krzychu śmiał się z nich, prychając wodą.

Nagle zza zakrętu wychynęła motorówka. Dwóch milicjantów wiosłowało, a trzeci zakładał linkę na starter. Pociągnął gwałtownie i motor zaskoczył. Wszyscy trzej przywarli do części dziobowej lustrując rzekę przed sobą. Motorówka z głośnym warkotem zbliżyła się do mostu. Krzychu gwałtownie wyrzucił ręce przed siebie i zaczął rozgarniać nimi oporną wodę. Rozpaczliwie zdążał do brzegu. Chłopaki z tamtej strony brzegu uciekali do lasku.

 - Wiejemy! - krzyknął Filipek.

Poderwali się i co sił w nogach pobiegli w wysypiska. Ubrania i buty mieli schowane w krzakach, więc kaleczyli stopy o ostre krawędzie cegłówek.

Krzychu dotarł do brzegu. Motorówka płynęła prosto na niego. Słaniając się na nogach dopadł murawy skarpy, ale nie miał już sił na nią się wdrapać. Silnik zamilkł i łódź z rozpędem wślizgnęła się na plażę. Milicjanci w niebieskich koszulach z pałkami w rękach wyskoczyli na brzeg. Krzychu, wspinając się ciężko sapał, a na jego grzbiet posypały się razy pałek. Odwrócił się i zacharczał jak ranione zwierzę. Na chwilę przestali bić. W ich rozmazanych, przepitych oczach zobaczył wahanie. Wykorzystał to i wskoczył na skarpę. Pognał przez pokrzywy zapominając o ich parzących właściwościach. Wrzucili pałki do motorówki. Zadudniły o dno. Wybuchnęli gromkim śmiechem, a rzeka poniosła daleko okrzyk triumfu.

 

Kryjówka pod agrestem

Matka wiązała cebule, a ojciec znosił wieńce do budy i wieszał u powały. Filipek siedział w swojej kryjówce pod agrestem i przysłuchiwał się ich rozmowie, nie mogąc stłumić śmiechu.

 - Kiedy się weźmiesz za budowę chałupy? Obiecałeś po wojnie, że jak przyjedziemy na Ziemie Odzyskane to wybudujesz dom - powiedziała z żalem.

 - Mówiłem, mówiłem... Wrocław potrzaskany, to i roboty dużo, ale sama widzisz, jak to jest. Czerwoni rządzą i na nic nie pozwalają - odparł z rezygnacją ojciec.

 - Rozejrzałbyś się choćby za działką.

 - Co mi po działce, jak na chleb nie starcza - odburknął ojciec.

 - Na chleb nie starcza, bo na wódkę by zabrakło - rozeźliła się matka.

 - Nie wypominaj, nie wypominaj, ciężko haruję cały dzień to mi się należy.

 - Oj należy ci się, należy. Tylko nic z tej harówy nie ma. Tylko choroba. Przychodzisz codziennie pijany. Nie obchodzi cię, że Filipek jest chory.

 - Na taką chorobę lekarstwa nie ma. Skończy 16 lat to mu przejdzie.

 - Wyszłam za pijaka i do niczego nie dojdę.

 - Takie czasy! - uciął ojciec.

 - Dawniej też były takie czasy, a ludzie się budowali, a zwłaszcza ci co mieli fach murarski w ręku - nie ustępowała matka.

 - Daj pokój Michasia, takich czasów nigdy nie było. Pod Sowietami to tylko niewola.

 - Ludzie jakoś żyją i urządzają się, mimo że pod Sowietami. Może byśmy wrócili w twoje strony na Kujawy albo w moje, w rzeszowskie?

 - Tam roboty dla murarza nie ma, a ja ziemi uprawiać nie umiem.

Ojciec zamilkł. Słychać było trzask pocieranej zapałki o draskę. Zapalił papierosa.

 - W zajezdni dobra robota. Murarki mało, niedużo płacą, ale cała rodzina może jeździć tramwajami darmo po Wrocławiu. Ile byś musiała płacić za bilety dla dziesięciu osób? No ile?

 - Z twojej roboty mały pożytek, tyle aby przeżyć, a te darmowe jazdy...-mruczała pod nosem matka. - Poszedłbyś jeszcze raz do chłodni i pogadał z sekretarzem, dał by ci dobrą robotę, przecież to twój...

 - Nigdy już tam nie pójdę i tobie też radzę, abyś przestała tam chodzić. To nie Polak, to czerwony drań.

Filipek mocno przycisnął dłoń do ust. Był tam pod nimi, a oni nic o tym nie wiedzieli!

Nagle na jego głowę posypały się grudki ziemi. Zaraz potem usłyszał głos ojca.

 - Agrest usycha.

 - Jak usycha, to podlej - powiedziała matka.

Oj niedobrze - pomyślał Filipek. Zerknął na zwisające korzenie agrestu w oczekiwaniu na pierwsze krople wody. I doczekał się. Woda z konewki szybko przeniknęła cienką warstwę ziemi i zrosiła jego głowę.

Gdy rodzice poszli do domu, wyszedł ze swej kryjówki. Trzymał w dłoni matrycę do odlewania żołnierzyków. Jeszcze nie zrobił ani jednego. Zastanawiał się, gdzie mógłby zdobyć ołów. Sklep wędkarski - tam mieli ciągarki do wędek, ale nie miał pieniędzy żeby je kupić. Ołów był też na niemieckim cmentarzu.

 

Kradzież akumulatorów

Szedł Wilczą w stronę cmentarza i trenował gwizdanie przez zęby. Romek, zanim poszedł do wojska, umiał gwizdać bardzo głośno, aż po same niebo i podrywał do lotu wszystkie gołębie z dachów. Nie gwizdał na palcach, lecz zwyczajnie, ustawiając odpowiednio język tuż przy zębach.

Zdjął buty i pobiegł po parzącym bruku ulicy. Każde dotknięcie stopą granitowej kostki było sygnałem do wyrzucenia z płuc strumienia powietrza, które przechwytywał giętki język i kierował to tu, to tam w szczeliny między zębami. Przebiegając obok zamkniętego szlabanu wysypiska, wydał pierwszy przenikliwy gwizd. Wezbrana radość rozsadziła jego buzię, a indiański okrzyk poszybował ku domowi hutników. Chciał zagwizdać jeszcze raz, ale już nie zdołał odnaleźć tej jedynej szpary. Dmuchał zaciekle, atakował zęby czując coraz większy zawód. Gdy wreszcie ją odnalazł, już nie przerywał i gwizdał, świstał, a powietrze nie było już przeszkodą dla tego niezwykłego ostrza. Gwizd szybował daleko w stronę drzew pełnych ptaków, które zrywały się do lotu, przeganiane przez coraz to nowe, przenikliwe dźwięki.

Na schodach domu hutników siedział Krzychu. Rozczłapane trampki na ogromnych nogach zwisały poza krawędź schodów.

 - Umiesz gwizdać! - zdumiał się Krzychu, wydymając swoje wielkie usta.

 - Umiem.

 - Przestań, bo wszystkie gołębie ze strachu pozdychają w powietrzu - mruknął groźnie.

Filipek przestał gwizdać. Zbliżył się do schodów i wyjął z kieszeni matrycę na żołnierzyki.

 - Co to jest?

 - To jest matryca.

 - A po co ci to?

 - To jest, chłopie, do robienia żołnierzyków.

 - Co ty? Naprawdę? - zdziwił się Krzychu.

 - Tak, ale nic z tego. Nie mam ołowiu - powiedział, chowając do kieszeni ciężkie pudełeczko.

 - Ołów jest wszędzie. Na cmentarzu...

 - Wiem, wiem, że tam jest, ale czy starczy? A kto powali pomnik?

 - Chodź, idziemy - rozkazał Krzychu.

Powiedział chodź idziemy, ale przez Krakowską już biegli. Przeskoczyli murek cmentarza i boczną aleją pognali ku ścianie wysokich nagrobnych pomników.

Zatrzymali się przed stojącym sobie samotnie pomnikiem. Za nim błyszczały rozgrzane szyny kolejowe. Z tej strony cmentarza wszystkie monumenty były powalone, tylko ten się ostał. Samotny, brzydki, z ciemnego kamienia trzymał się mocno, a ciężkie bloki nie poddały się naporowi poszukiwaczy ołowiu.

 - Jak myślisz, wystarczy na jednego żołnierzyka? - spytał Filipek.

 - Nie wiem, lecz licząc po dwa plasterki na jeden blok, będziemy mieli szesnaście plasterków. A to niemało - powiedział Krzychu.

Filipek przyjrzał się olbrzymowi z kamienia.

 - A jeżeli w nim nie ma plasterków?

 - No to co? Obalimy i już. To przecież niczyje.

Krzychu podszedł do bloków i naparł oburącz. Pomnik zakołysał się nieznacznie.

 - No chodź - zawołał.

Filipek podszedł i zrobił to samo co Krzychu. Bloki poruszyły się, zachrzęściły, ze szpar posypał się piasek.

 - Są, widziałem! - krzyknął Filipek, dostrzegając w szparach plasterki ołowiu.

Nagle usłyszeli gwizd lokomotywy. Przywarli do zimnego kamienia. Krył ich rozpalone głowy przed setkami oczu patrzącymi przez okna wagonów. Zdawało im się, że wszyscy ich obserwują, mimo że byli ukryci za metrowej grubości blokami. Pociąg przetoczył się z hukiem zostawiając ciszę, która zadźwięczała im w uszach.

 - Raaazzz! Dwwwaaa... - jęknął Krzychu, napierając ramieniem na kamień.

Filipek zerkał na jego poczerwieniałą z wysiłku twarz i pchnął z całych sił. Pomnik runął. Odskoczyli potykając się o grobowce. Huk walących się bloków zaparł im dech w piersiach. Byli sprawcami i świadkami zdarzenia, które przytłoczyło ich małe serca.

 - Fiołki, tam rosły fiołki - wymamrotał Filipek, wpatrzony w rumowisko wypełniające rów pod stokiem.

 - Co ty? Jakie fiołki? - spytał z niewyraźną miną Krzychu. - Fiołki kwitną na wiosnę. - dodał.

Rozległ się następny gwizd lokomotywy. Zerwali się na równe nogi i strwożeni pognali przed siebie, przedzierając się przez krzaki i potykając o pokryte bluszczem grobowce.

Szli Wilczą z opuszczonymi głowami. Ten huk był za wielki, za wiele się wydarzyło, za wiele światła wtargnęło w miejsce, gdzie przez dziesiątki lat tkwił pomnik. Dziura w niebie po nim była za duża. Oślepiło ich to światło i ogłuszyło drżenie cmentarnej ziemi. Nogi zaniosły ich nad rzekę.

Położyli się na trawiastym brzegu rzeki i zapatrzyli się w spokojną wodę. Tu nic się nie wydarzyło. Na przeciwległym brzegu siedział wędkarz, zastygły w pochylonej pozie, a na wodzie kołysał się cienki czerwony spławiczek. Utkwili oczy w spławiczku i trwali, w podobnym nastroju, jak tamten człowiek.

Obok kanału, gdzie Brochówka toczyła swe brudne wody żelazną rurą pod rzekę, siedziała stara Białkowa ze swym chorowitym, kaszlącym wnukiem. Podawała mu kamyki, a on natychmiast ciskał je do rzeki.

 - Rzucaj daleko - mówiła, głaszcząc chłopca po główce.

Był to jej ostatni sposób na wyleczenie go z kaszlu. Mały miotał z całych sił, ale chociaż otwierał szeroko buzię i cały się sprężał, nie umiał dorzucić nawet na środek rzeki.

Krzychu rozgryzł słodką trawkę i kiwnął palcem wylazłym z wielkiego trampka.

 - Jest góra ołowiu w fabryce mydła... - wyszeptał tajemniczo.

Filipek sięgnął ręką do kieszeni. Już nie chciał myśleć o ołowiu, jednak gdy dotknął tajemniczego pudełka, wszystko ożyło na nowo.

 - Idziemy.

Poszli skrajem wysypiska. Wśród gruzów wiła się wąska mało uczęszczana ścieżka. Znali ją od lat. Nigdy na niej nie spotkali nikogo innego prócz chłopaków z Wilczej i dziwili się, że istnieje, że trawa, żółte wrotycze i osty nie zarosły jej zupełnie.

Biegli, kosząc patykami na lewo i prawo kołyszące się łopiany. Filipek z okrzykiem na ustach wskoczył w duże skupisko wrogów. Czuł ich chwytliwe łapy i smagnięcia po twarzy. Siekł na oślep swoją drewnianą szablą i ścinał łby zakute w czepliwe kolce. Spadały mu na twarz kolczaste dziady. Wczepiały się we włosy, a ich rozczłonkowane haczykowate ości wpadały za koszulę. Upadł na wznak. Widział nadciągającą pomoc. Silna prawica Krzycha waliła po pochylonych grzbietach drani, a jego wielkie stopy łamały skutecznie zapory z twardych łodyg. Krzychu dotknął swoją szablą jego szablę i odskoczył. Filipek powstał wznosząc wysoko broń w triumfie zwycięzcy.

Walczyli na pobliskim wzgórzu przerzedzając wrogów broniących doń dostępu. U ich stóp ścieliły się gęsto baldachy wrotycza. Ich ciosy były coraz słabsze i wrogowie nie padali, lecz zgięci w pół, trwali na swoich pozycjach. Zdobyli wzgórze i spojrzeli w dół. Stok zaścielało mnóstwo trupów, ale jak okiem sięgnąć otaczały ich zastępy wrogów stających w gotowości do dalszej walki. Nie strwożeni tak wielką armią ruszyli na północ, ku ulicy Wilczej wymachując, kłując i taranując.

Bili się i zapomnieli o Bożym świecie. A niebo zamruczało, nadleciał szybki wiatr i przygnał ciemne chmury. Pierwsze krople spadły na ich rozpalone głowy. Unieśli twarze do nieba chłonąc każdą orzeźwiającą kroplę deszczu. Lunęło. Pobiegli pod mur browaru, skryli się w wyłomie muru. Popołudniowa burza przeleciała szybko nad Wilczym Kątem wytargawszy przedtem wszystkie drzewa i zrosiwszy smugami deszczu nagrzane zbocza wysypisk. Powietrze zachłysnęło się parującą wilgocią z ciepłej ziemi. Zapachniało wszystkimi dzikimi ziołami i trawami. Wyblakły, spalony świat odetchnął na chwilę od palącego słońca. Tam, za Badziochowymi łąkami, na nadodrzańskich wikliną porośniętych brzegach, burza odprawiała swój tajemniczy taniec sycąc zetlałe, liche trawy i tarmosząc rosochate, krzepkie dęby. Widzieli jej czarny oddalający się zad, trący z trzaskiem piorunów po wierzchołkach drzew. Za Odrą, na Biskupinie piorun trafił w drzewo, bo ujrzeli strzępy dymu rozwiewane przez hasający wiatr. Jak to dobrze, że już sobie poszła.

Ucichło, przestał padać deszcz. Ruszyli w stronę płotu fabryki mydła.

Fabrykę mydła odgrodzono od działek grubym murem, jednak tuż nad rzeką, na stromej skarpie stał płot z drucianej siatki. Za nim była komórka, w której składowano akumulatory. Wspięli się na jej szczyt i zeskoczyli na placyk po drugiej stronie. Znaleźli się nagle na odkrytej przestrzeni. Dopadli jednym susem rachitycznego drzewka sterczącego w cieniu komórki. Krzychu z rozpędem uderzył głową o jego pień. Na placyk spadło kilka zielonych jabłek. Filipek zachichotał. Pechowiec przyłożył palec do ust nakazując milczenie. Potarł dłonią pęczniejący guz na głowie i zbliżył się do drzwi. Na skoblu wisiała kłódka. Filipek dopiero teraz ją zauważył. Z rezygnacją

pokiwał głową. W oczach przyjaciela ujrzał błysk, który mówił mu, że nie wszystko stracone. W mocnej dłoni trzymał cegłówkę.

 - Ustaw kłódkę! - wyszeptał Krzychu.

Przypomniał sobie stary sposób na rozbijanie kłódek, jaki podpatrzył u Heńka. Krzychu uderzył - drzwi stały otworem.

Wszedł do komórki. W półmroku dostrzegł wielkie, ocynkowane beczki z wymalowanymi trupimi czaszkami. Wzdrygnął się na ich widok. Już miał się wycofać, gdy w kącie, na betonowej posadzce dojrzał kilkanaście akumulatorów. Serce zabiło mu gwałtownie. Szybko doskoczył do pierwszego z brzegu i chwycił go rękami. Był ciężki, bardzo ciężki. Wyniósł go z komórki i zaniósł pod płot. Krzychu poszedł po drugi akumulator.

Patrzyli na wysokie ogrodzenie. Takiego ciężaru nie uda im się przerzucić przez ten płot. Żal było zostawiać zdobycz, ale strach podszeptywał, aby uciekać, nie wystawiać się dłużej na ryzyko. Niedaleko, tuż za komórką, fabryka tętniła życiem. Fabrycznymi uliczkami jeździły wózki załadowane mydłem i papierem. Toczono beczki z tłuszczem. Słychać było rozmowy robotników, ich pokrzykiwania i przekleństwa.

Filipek jeszcze raz podniósł akumulator i spróbował podać go Krzychowi uczepionemu jedną ręką siatki. Akumulator jednak wypadł mu z rąk i z łoskotem spadł na placyk. Chlusnęła z niego rdzawa ciecz. Filipek poczuł na udach wilgoć przenikającą przez spodnie. Rzucił się na siatkę z zamiarem ucieczki, lecz w rozwalonym akumulatorze dostrzegł ołowiane płytki.

 - Uważaj, kwas! - ostrzegł Krzychu.

Z namaszczeniem wyjął płytki z rozbitego akumulatora i ułożył na wielkim łopianowym liściu. Krzychu tymczasem rozplątał siatkę. Udało mu się ułamać kawałek drutu i dalej poszło już gładko. Siatka się rozwarła. Tą drogą udało im się wytachać cztery akumulatory.

Usiedli w zachwaszczonym ogrodzie Dimitruka i pieszczotliwie oglądali swoją zdobycz. Teraz wystarczyło roztopić płytki i gorący ołów wlać do matrycy.

Pod osłoną nocy przenieśli akumulatory do kurnika i tam po wylaniu kwasu wyjęli całą ich zawartość.

Pod starą kuchenką, która stała tam od lat, rozpalili ogień. Gdy blachy się nagrzały, położyli na nich pudełka po paście, a do nich wrzucili kawałki ołowiu.

Tej nocy odlali tylko dwa żołnierzyki. W migotliwym, świetle paleniska dotykali palcami zastygłe powierzchnie. Ich radość była wielka. Ściskali w dłoniach małe postacie dumnych żołnierzyków w rogatywkach z szabelkami u boków.

 

Wpadka

Następnego dnia, a było to w czwartek, dzielnicowy Pędziuszko odnalazł rozbite akumulatory. Spisał protokół i włożył go do swej skórzanej raportówki. Filipek widział to wszystko ze stryszku, przez szparę w drzwiach. Matka przyszła jak zwykle z wiadrem pełnym spienionego mleka.

 - Pani Michalino, na terenie waszego kurnika odnalazłem skradzione z fabryki mydła akumulatory - powiedział służbowym tonem dzielnicowy.

 - Olaboga! Jakie akumulatery? - krzyknęła matka, stawiając wiadro na ziemi i przyciskając pięści do nagle rozpromienionych policzków.

Dzielnicowy Pędziuszko skinął głową na matkę.

 - Proszę ze mną, obywatelko - powiedział uprzejmym tonem.

Zaprowadził ją do kurnika okolonego drucianą siatką, tam gdzie stała stara węglowa kuchenka. Wskazał wyprostowanym jak struna palcem na kupę rozbebeszonych akumulatorów.

 - To przecie złom - zdziwiła się matka.

 - Teraz to jest złom, jednak to były dobre, sprawne akumulatory - pouczył dzielnicowy.

 - Skąd się to tu wzięło - kręciła głową.

 - Zostało skradzione i znalezione na waszej posesji i będziecie pociągnięci do odpowiedzialności karnej - powiedział jednym tchem dzielnicowy, poklepując dłonią skórzaną raportówkę, w której był protokół.

 - O Matko Przenajświętsza! Panie Pędziuszko, my nie mamy z tym nic wspólnego - biadoliła matka.

 - To się okaże - uciął dzielnicowy i wyszedł z kurnika.

Matka zapomniała o wiadrze z mlekiem i pognała do domu.

Wieczorem, gdy wszyscy zeszli się w domu, matka zaczęła płakać. Filipek przyznał się do kradzieży, ale o matrycy nie wspomniał ani słowem. Powiedział, że ołów potrzebował na ciężarki do wędki. Matka przestała płakać i chwyciwszy Filipka za rękę, wybiegła z domu.

Za wielkim biurkiem siedział sekretarz podstawowej organizacji partyjnej z chłodni i przechyliwszy głowę zerkał na Filipka i jego matkę. Grubymi paluchami bębnił po blacie biurka. Na jego nalanej twarzy malowała się wielka powaga. Był kimś ważnym i każdy na pierwszy rzut oka powinien o tym wiedzieć. Gęste włosy wyrastały na skraju niskiego czoła i kładły się na polankę łysinki na środku głowy. Jego szeroka szczęka i duże, mięsiste wydęte usta nadawały mu wygląd zapaśnika. Oczy miał małe, choć błękitne i przenikliwe, szeroko rozstawione, obwałowane z góry ciężkimi brwiami najeżonymi czarnym włosiem, a z dołu obwisającą zemdlałą skórą podbarwioną niebieską smugą. Był wielkim człowiekiem, to było widać. To nie to, co ojciec Filipka- chudy i żylasty.

 - Drogi panie sekretarzu, niech pan pomoże biednej kobiecie, która przecież jest oddana i uczciwa - poprosiła matka.

 - Kradzież akumulatorów z zakładu pracy to poważne przestępstwo - rzekł prostując się i wciągając brzuch.

W swoich grubych paluszkach trzymał doskonale zatemperowany ołówek. Oglądał go ze wszystkich stron, pieszcząc okiem jego idealnie wyostrzony czubek. Po chwili bezdechu, w której trzymał się prosto i jego postać była jeszcze większa, wypuścił z siebie wielkie brzuszysko, które wylało się na biurko. Odsunął się natychmiast zabierając brzuch ze sobą.

 - Ale co ja teraz pocznę, jak zasądzą mi grzywnę? Co ja do garnka siódemce dzieci włożę? - szlochała matka.

 - Kara jakaś być musi. To przecież nasze wspólne mienie zostało skradzione i zniszczone. To należało też do was, ale wy o tym jakby nie wiecie - powiedział groźnie, celując ołówkiem w matkę.

 - Wiem, wiem, że to wszystko nasze, drogi sekretarzu, ale ja mam dzieci i nie dam rady ich wyżywić - westchnęła matka.

 - A kto wam kazał tyle dzieci rodzić? Czy nie wiedzieliście, że nie będzie ich jak wyżywić?

 - Oj, Bóg dał... A jak Bóg da dziecko to da i na dziecko - wyrecytowała skołowana matka.

 - Aaaa! - ożywił się. - Bóg dał! - wstał zza biurka i wycelował ołówkiem w sufit.

Chciał coś jeszcze powiedzieć, lecz spojrzawszy w pokorne oczy matki rozmyślił się. Usiadł z powrotem.

 - Dzieci się planuje. Nie może być tak w świadomym społeczeństwie, aby dzieci rodziły się jak koty.

Zaskrzypiały schody. Filipek dostrzegł schodzącego po schodach Sławka trzymającego wskazujący palec na ustach. Kuzyn usiadł na ostatnim schodku i podparł brodę rękami.

 - Jak ja mam planować, jak mój stary pije - tłumaczyła się matka.

 - Dobrze, już dobrze, zobaczymy co się da zrobić - wzruszył ramionami i sięgnął po flakonik z białymi pastylkami.

Połknął jedną i popił wodą z karafki. Ręką dotknął brzucha. Odbiło mu się. Beknął.

 - Na zdrowie - powiedziała skwapliwie matka.

 - E, tam, dziękuję... - bąknął sekretarz.

Przez chwilę był nieobecny. Wsłuchiwał się w bulgotanie swoich jelit. Ból powoli przechodził.

 - Jest sporo roboty wokół domu - powiedział cicho. - Niech Michasia zobaczy jak pozarastało - otworzył okno.

Matka wychyliła się i pokręciła głową.

 - Oj, pozarastało. Ale to się zrobi migiem - zaśmiała się zadowolona z takiego obrotu sprawy.

 - Stach mógłby też przyjść i dom podrychtować. Tu i ówdzie tynk odpada i cegła niszczeje - dodał, a nawrót bólu wykrzywił mu twarz.

- A co by nie miał przyjść, przyjdzie.

Sekretarz uznał rozmowę za skończoną. Poczłapał ku drzwiom, za którymi stała kanapa. Osunął się na nią z jękiem.

Matka wyszła przed dom, a za nią Filipek ze spuszczoną głową.

 - Naprawdę ukradłeś akumulatory? - spytał Sławek, dopędziwszy go w alejce.

 - Uhu, chyba pójdę do więzienia - bąknął.

 - Co ty! Nie bój się. Mój ojciec zna wszystkich milicjantów - parsknął Sławek.

Matka pociągnęła Filipka za rękaw. Szli w ciemność ku żelaznej bramie. Za nią zaczynały się same zmartwienia.

 

Strzały w browarze

Pościel była mokra. Filipek leżał w łóżku odrętwiały. Nie mógł zrobić żadnego ruchu, odczułby jeszcze bardziej przykrą wilgoć, która go osaczała. Obserwował przez chwilę Dorotkę i Bartka śpiących pod przeciwną ścianą. Kołdra leżała na podłodze, a Sylwek spał w poprzek łóżka. Siostra skulona, z podkurczonymi nóżkami poruszała nieznacznie głową. Jej długie jasne włosy zakrywały twarz i szyję. Po jej plecach spływały kropelki potu.

Matka wsypała z łomotem węgiel do skrzynki pod kuchenką. Wyskoczył z łóżka i chwycił spodnie wiszące na krześle. Ubrał je i podszedł do śpiących dzieciaków. Złapał Bartka za nogi i przesunął pod ścianę. Z jego sennych ust wydobyło się mamrotanie.

Usiadł przy stole i oparł nogi na garncu z kiszonymi ogórkami. Matka odciągnęła pogrzebaczem fajerki i podłożyła szufelkę węgla. Już wiedziała. Wystarczyło jej, że spojrzała na niego. Siedział z pochyloną głową skrobiąc paznokciem dziurawą ceratę. Udawał, że obrysowuje wyblakłe róże, których płatki rozchylały się i ukazywały dziurawe wnętrza, a spod dziur stara deska stołu wystawiała na widok spróchniałą materię.

Matka nalała zacierkę do talerza i ostrożnie postawiła na stole.

 - Uważaj, bo gorące - ostrzegła jak zwykle.

Połykał gorące kluski i zerkał na matkę. Jeżeli teraz pójdzie do pokoju, nie wytrzyma tego i ucieknie. Nie zniesie takiego wstydu. Matka gotowała następną porcję zacierki dla dzieci i nic nie wskazywało na to, żeby miała zamiar tam wchodzić. Filipek wybiegł na korytarz i podszedł do zlewu. Umył zimną wodą pierś i brzuch. Trochę zmoczył ciało pod majtkami.

Trzasnęły drzwi na górze. Schodami zbiegła Szoferka, żona grubego szofera, który zarobkował taksówką. Zakrył się koszulą, czując jak policzki rozpala rumieniec wstydu. Szoferka ściskała w dłoni ścierkę. Ominęła go i zatrzymała się przed drzwiami. Przez chwilę stała nasłuchując. Jej koścista sylwetka wydała mu się dzisiaj inna niż zwykle. Zawsze miał wrażenie, że sąsiadka jest mężczyzną przebranym za kobietę.

Uchyliła drzwi.

 - Poparzyłam się. Pani Michasiu, tak strasznie się poparzyłam - jęknęła, wyciągając ręce przed siebie.

 - Filipek! - krzyknęła matka. - Leć do piwnicy po lód!

Zbiegł do ciemnej piwnicy i po omacku dotarł do muru z cegieł spojonego gliną. Posuwając się wzdłuż niego niebawem natknął się na skobel. Wyjął goi wszedł do pomieszczenia. Wiedział, gdzie leżała kostka lodu. Na czworakach zanurzył się w gęstej czerni. Czuł tylko ziemię, po której się poruszał i bryły węgla, które potrącał. Wiedział, że istnieje i nie istnieje, był niewidzialny. Nie mógł opanować śmiechu. W kącie piwnicy, w płytkim dole namacał dłonią zimne cielsko lodu. Nie opodal leżał młotek. Stuknął nim w sam środek bryły. Rozłupała się na wiele kawałków. Chwycił jeden z odprysków i pobiegł na górę.

 - Pani Michasiu, to przez tego prezydenta - biadoliła Szoferka.

 - Jakiego prezydenta? - spytała matka, przykładając lód do oparzelizny.

 - Tego Kieniediego, co go zabili na jesieni zeszłego roku. Jak gotuję zupę mojemu staremu, to łzy kapią do garnka.

 - Co też pani... Przecież to obcy chłop, nie wypada.

 - Ale taki był szlachetny i piękny.

Dwie kobiety usiadły bez słowa przy stole. Filipek cicho zamknął drzwi za sobą.

Wszedł do stajni. Władek Piętka spał na barłogu. Po koniu pozostała tylko skłębiona słoma na klepisku. Pewnie ojciec zaprzągł go do wozu i pojechał do zajezdni wozić cegły. Węglarz spał mocno po pracowitej nocce. Jego wyślizgana przez węgiel łopata błyszczała w kącie. Przejrzał się w niej i zrobił kilka min. Chwycił ją w dłonie i uniósł. Trącił hak wbity w powałę. Władek otworzył oczy. Powolnymi, grubymi paluchami sięgnął po papierosa.

 - Władek, dlaczego zabili tego prezydenta w Ameryce?

Węglarz usiadł na skraju łóżka. Rozkruszył w palcach papierosa. Wsadził go do czarnych od pyłu węglowego ust. Potarł zapałką o draskę. Spowił go dym. Powiedział.

 - Kto ich tam wie, może dlatego, że był pierwszym, który pokazał komunistom pięść.

 - Jak to?

Władek rozejrzał się podejrzliwie po stajni. Ściszył głos.

 - Amerykanie zawieźli do Turcji swoje atomowe rakiety, a to blisko Rosji. Na to Chruszczow wysłał statki z pociskami na Kubę, aby je stamtąd wycelować w Amerykę. Kennedy powiedział ,,stop" i zablokował wyspę okrętami wojennymi. Trzecia wojna wisiała na włosku - zaciągnął się dymem z papierosa i westchnął. - Ameryka, jedyny kraj wszystkich ludzi. Europa, durna Europa, w której zawsze może narodzić się jakiś Hitler lub Stalin - powiedział gorzko.

Machnął ręką i położył się na barłogu. Jego błękitne oczy wpatrzyły się w zapajęczoną powałę.

Filipek wybiegł ze stajni i podążył na podwórko Waldka. Zatrzymał się przed jego oknem. Rzucił kamykiem w szybę. Cisnął jeszcze raz. Waldka nie było. Wyjechał na wakacje.

Minął obity szajbami budynek i poszedł na Wilczą. Za bramą fabryczki oranżady też nikogo nie zastał. Nawet Krzychu wyjechał.

Popędził przez działkę Dimitruka, przebiegł podwórko i przez małą bramkę w murze przeszedł na kamienny placyk. Z lewej strony sterczały szare komórki. Śmierdziało króliczymi odchodami. Na granitowych schodkach siedziała mała dziewczynka.

 - Jest Rudzik? - spytał Filipek.

 - Nie ma, tato zawiózł go do Radwanic - odpowiedziała, dmuchając w wiatraczek.

Wiedział już, że nie znajdzie w okolicy żadnego chłopaka. Wszyscy wyjechali na wakacje. Wyjechali, wyjechali...

Poszedł w stronę wysypisk. Nogi same go niosły znajomymi ścieżkami. Przed szlabanem skręcił i wąską ścieżką pod murem fabryki mydła poczłapał do browaru. Mimo, że spalony był najwyższą budowlą w Wilczym Kącie. Margulies mówił, że zbudował go Haase, który mieszkał w pięknym domu przy fosie, a teraz tam jest ambasada NRD.

Pod murem dostrzegł mlecznobiałe porcelanowe kapsle. Poprzedniego dnia ich tu nie było. Wielka ulewa rozmyła ziemię przykrywającą te skarby. Pozbierał wszystkie i poustawiał na betonowej posadzce. Wyczyścił rękawem gładkie powierzchnie. Jego oczom ukazały się tajemnicze, niezrozumiałe napisy. Postanowił stworzyć trzy armie. Kapsle z czarnymi napisami - ,,BRESLAU, A.BRAUN" i narysowaną butelką ustawił za cegłówkami. Te z czerwonymi- ,,DRESDEN" schował w trawie porastającej skraj betonowego placyku. Najbardziej spodobały mu się zielone - ,,HOPFGÖCKE GRÄBSCHEN”. Miały dziwne kropeczki nad literami i zieloną trójlistną koniczynę z wpisanymi inicjałami ,,H" i ,,G". Postanowił przydzielić zielonych żołnierzy do ołowianego oficera w rogatywce, stawiając go na środku placyku. Najmniej było kapsli płaskich z zielonymi napisami ,,OSWALD MÜLLER" gwiazdą i wyraźnym ,,HALTAUF". Były czołgami, które rozdzielił równo każdej armii.

Bawił się w wojnę. Bombardował kamykami porcelanowe armie. Rozłupywały się na kawałki kruche ciała żołnierzy. Atakował czołgami, brał do niewoli, zdobywał silnie bronione wzgórza, najeżdżał kraj wroga. Gdy znudziła mu się wojna, a większa część trzech armii poległa, schował ołowianego żołnierzyka do kieszeni i pobiegł do wielkiej hali browaru.

Piął się krętymi schodami coraz wyżej i wyżej. Zerkał w górę, tam gdzie poprzez resztki dachu przenikało światło

dnia. Mrok, który zostawiał za sobą opuszczał też jego duszę. Wielka hala browaru, pełna walających się pożółkłych gazet i śmieci, z rumowiskami cegieł i pękniętych kadzi była tylko przedsionkiem wspaniałej krainy, która rozpościerała się na szczycie budowli.

Przeskoczył przepaść dzielącą go od tarasu i znalazł się w małym gaiku brzózek i topoli. Położył się na brzuchu. W dole lśniła rzeka. Przez wąski przesmyk wpływały na rozlewisko klenie. Widział wyraźnie ich ciemne grzbiety. Poruszały się w grupach po pięć, siedem sztuk. Niektóre docierały do sitowia na środku rzeki i znikały. Drgały rośliny wodne. Kołysały się oczerety trącane ich leniwymi ciałami, płosząc ważki przysiadłe na szczytach.

Obserwował wysypisko. Obejrzał każdy zakamarek lecz nikogo nie wypatrzył. Gdyby tam był choćby Grzesio-Mleczko. Ale nawet jego tam nie było. W poniemieckim okopie zarośniętym trawą, spali opici piwem kierownik wysypiska i jego zastępca. Obok leżała opróżniona bańka i dwie musztardówki. Szlaban był opuszczony. Pies skrył się przed prażącym słońcem pod budę stojącą na cegłówkach. Wszystko co żywe kryło się w cieniu, nawet żaby nie rechotały. Ruiny żabiego miasta porastał zielonkawy mech.

Filipek zasnął.

Obudził go odgłos strzału z pistoletu. Potem usłyszał jeszcze jeden strzał. Dochodził z wnętrza browaru. Zbiegł po krętych schodach. Chwilę nasłuchiwał. Słyszał czyjeś głosy i kobiecy śmiech. Obszedł całą halę i nie znalazł żadnego przejścia. Zza zachodniej ściany słychać było wyraźnie odgłosy repetowania broni. Spojrzał w górę. Tam, na wysokości pierwszego piętra była dziura w murze. Chwycił deskę leżącą u stóp i wbiegł z powrotem na schody. Zrobił z niej kładkę, opierając jeden koniec o schody a drugi wsuwając w dziurę w murze. Ostrożnie wychylił głowę. Znajdowała się tam hala, o wiele większa od tej, w której był. Po lewej stronie, w jej rogu wymurowano czworobok. Do jednej ze ścian wstawiono żelazne drzwi, i przybito białą tabliczkę. Czerwone litery układały się w napis: Strzelnica PZPR. Obcym wstęp wzbroniony.

Po gzymsie dostał się na sam skraj czworoboku. Przylgnął do zimnych cegieł, pachnących świeżą zaprawą. Powoli wychylił głowę. W pomieszczeniu, zwanym strzelnicą, dojrzał dzielnicowego Pędziuszkę, który mierzył z pistoletu do tarczy. Przy stole siedziała panna Helenka - zmieniała magazynek. Ormowiec Tadek kroił salceson, a sekretarz z chłodni nalewał wódkę do kieliszków. Przy stole siedziało jeszcze dwóch mężczyzn, których Filipek nie znał. Jeden z nich bawił się pistoletem, kręcąc nim na palcu, a drugi o zimnym spojrzeniu trzymał przy policzku kieliszek. Tuż przy drzwiach stał dyrektor fabryki mydła. Do jego ucha szeptał coś chudy człowiek, który po kilku ostrych słowach dyrektora szybko opuścił strzelnicę.

 - Jak ty Pędziuszko strzelisz w dziesiątkę, to jutro dostaniesz awans - powiedział człowiek bawiący się pistoletem.

 - Ty mu, Józek, nie dawaj awansu, bo nie wykrył jeszcze sprawcy zabicia mojej świni! - krzyknął ormowiec Tadek.

 - Jak to, przecież twoja świnia nie została zabita? - zdziwił się dzielnicowy opuszczając pistolet.

 - Nie została zabita, ale musiałem ją dobić, bo żreć nie chciała i niechybnie by padła. To, co leży na stole, to z mojej świnki - wyjaśniał ormowiec Tadek.

 - Słuchaj Pędziuszko, ktoś strzelał z broni palnej, a to nie żarty. W dodatku zabito świnię towarzysza Tadka. To jest prowokacja! - huknął groźnie Józek.

 - Ja towarzyszu tak bym tego nie widział. W naszej okolicy jest kilku podejrzanych, jednak wywodzą się ze środowiska węglarzy i są to przeważnie ludzie zdegenerowani i nie zdolni do prowokacji - tłumaczył dzielnicowy.- Inteligencji u nas nie ma Ą dodał.

 - Władza ludowa musi być czujna, bo wróg nie śpi- stwierdził Józek. - A co się przydarzyło pani Helence? - powiedział nagle.

Panna Helenka załadowała magazynek.

 - Ktoś napuścił na mnie dziecko - jęknęła.

 - Czy ktoś rozpoznał to dziecko? - spytał surowo Józek.

 - No nie, chłopak uciekł - wystękał dzielnicowy.

 - Oj, oj, panie dzielnicowy, coś pan za mało operatywny.

 - Panowie napijmy się - zaproponował sekretarz, wznosząc kieliszek.

Wszyscy wypili i zagryźli chlebem z salcesonem. Dzielnicowemu wódka źle poszła i tłumiąc odruch wymiotny wąchał kromkę chleba.

 - Panowie na kogo teraz kolej? - spytał ormowiec Tadek.

 - Pędziuszko jeszcze ma dwa strzały - powiedziała panna Helenka.

 - Ja już nie strzelam, jestem zdenerwowany - bąknął - przepraszam.

 - No to teraz chyba pan Gienek - zastanawiał się Józek.

Pan Gienek, dyrektor fabryki mydła podszedł do stołu i wziął pistolet do ręki.

 - Jak moja kolej, to moja - powiedział i strzelił.

Kula przebiła czarny punkt na planszy i to w samym środku.

 - Oooo!

 - Coś mi się zdaje, że ja tego chłopaka poznałam - szepnęła Józkowi panna Helenka.

 - Tak, a kto to?

 - Nie wiem na pewno - zastanawiała się, patrząc w zimne oczy człowieka zza stołu. - To był chyba syn murarza.

 - Pędziuszko! Kim jest ten syn murarza? - krzyknął Józek.

Dzielnicowy podniósł głowę znad stołu.

 - Filipek, to jeszcze dziecko, ale ostatnio przyłapany na kradzieży akumulatorów.

Filipkowi zapłonęła twarz, a po plecach przebiegły dreszcze.

 - Syn tego murarza, który chciał załatwić u mnie pozwolenie na uprawę pieczarek - dodał człowiek o zimnym spojrzeniu.

Filipek drżał. Oni wszystko wiedzieli, oni go znają i to się na pewno źle skończy. Myślał o ucieczce z tego miejsca. Tamci tymczasem rozpoczęli biesiadę. Na stole pojawiły się butelki wódki z czerwonymi nalepkami. Gwar rozmów zlał się w jeden nieprzerwany potok niezrozumiałych bełkotów. Od czasu do czasu dało się wyłowić zeń jakieś słowo, okrzyk lub toast.

 - Jak oni nas ładują, to trza ich ładować! - krzyknął nagle ormowiec Tadek, wywijając pistoletem ponad opuszczonymi głowami. - Wojny trza, panowie- dodał i zataczając się padł na pannę Helenkę.

Kierownik fabryki mydła chwycił go pod ramiona i splatając dłonie na jego karku wyprowadził poza strzelnicę. Gdy wrócił z pistoletem w dłoni, zebrane tam towarzystwo nieco umilkło.

 - Panowie, proponuję toast za rozwój naszej dzielnicy i za pomyślną realizację moich planów rozbudowy fabryki mydła Ą powiedział ochrypłym głosem.

Wypili. Człowiek zwany Józkiem podszedł do dyrektora z pełnym kieliszkiem wódki.

 - Ty mi powiedz Gienek, co to za plany, a ja ci powiem, czy to się uda- zawyrokował.

Dyrektor fabryki mydła objął go ramieniem i wskazał głową krzesło. Usiedli. Stuknęli się kieliszkami i wypili. Pocałowali się w usta. Dyrektor nie zdjął ręki z pleców Józka.

 - Józiu, wiesz jak jest. Fabryczka mała, a ludzi do pracy dużo. Mam plan rozbudowania fabryki.

 - Ale jak chcesz to zrobić? Przecież nie wejdziesz na ulicę - zdziwił się Józek.

 - Ja, kochany, nie chcę powiększać kosztem ulicy.

 - No to gdzie? Przecież z drugiej strony jest rzeka.

 - No właśnie...

 - Co właśnie?

 - Zasypiemy rzekę - oznajmił triumfalnie Gienek.

 - Gruzu jest dosyć i to pod ręką - mówił. - Całe dwa wysypiska.

 - Jednej góry nie ruszaj, bo mój kolega chce zbudować na niej pałac ślubów- rzekł Józek.

 - Co? Pałac ślubów? - zdumiał się dzielnicowy Pędziuszko.

 - Tak, pałac ślubów. Przyszli małżonkowie będą wjeżdżać szklaną windą na samą górę.

 - Mnie pałac ślubów nie przeszkadza, a przyszłym małżonkom miło będzie wdychać zapachy mydełek.

 - Fabryka mydła i pałac ślubów to niezbyt dobre sąsiedztwo - odezwał się ponury człowiek.

 - Co ty wiesz! - krzyknął Józek. - Ty byś pewnie wybudował więzienie!

 - Oj, oj Józek, za dużo wypiłeś - warknął ponury człowiek.

Po tej rozmowie nastała wrzawa. Każdy z biesiadników coś mówił. Nawet toasty się dublowały i nikt nikogo nie słuchał.

Filipek postanowił wrócić tą samą drogą. Centymetr po centymetrze przepełzał po murze do dziury. Gdy tam się znalazł bez wahania zeskoczył w dół.

Spojrzał na rzekę. Była już inna, naznaczona śmiercią. Jej wieczne trwanie miało się skończyć. Nie mógł sobie wyobrazić gruzu wpadającego do rzeki. Ryby, ślimaki, żaby, wije, nartniki, raki miały zginąć. A gdzie powędrują klenie, które zawsze tu przybywały na tarło? - myślał.

Otworzył drzwi stajni. Matka czyściła Malinę. Na barłogu nie było Władka Piętki.

Usiadł na brzegu łóżka, a kiedy matka znalazła się za krową, sięgnął ręką pod siennik. Nie znalazł tam pistoletu. Ukląkł, włożył obie ręce głębiej i przetrząsnął całe łóżko.

 - Czego szukasz? - spytała matka.

 - E, nic.

 - Nic tam nie znajdziesz. Zrobiła to milicja przed tobą - powiedziała surowo.

Przez kark Filipka przeszedł lodowaty dreszcz.

 - Milicja?

 - Aresztowali Władka.

 - Czy coś znaleźli?

 - A co mieli znaleźć? Taki biedak nie ma nic.

Wyszedł na podwórko. Słyszał jeszcze słowa matki, ale nie mógł już wrócić do stajni. Myśli kotłowały mu się w głowie.

 - Mógłbyś mi pomóc. Malina musi być czysta, bo jutro prowadzę ją do rzeźni.

Do rzeźni, do rzeźni... - Ostatnie dwa słowa nie opuszczały jego głowy. A potem usłyszał wiele, bardzo wiele i bardzo ważnych słów. pistolet, Władek Piętka, zasypać rzekę... Kto zabił świnię? Kto nasłał na pannę Helenkę, uderzył pasem, kradzież akumulatorów, więzienie.

 

Wyrok

Z samego rana matka wyprowadziła Malinę ze stajni. Filipek wychylony przez okno patrzył na krowę. Gdy wkraczali na ulicę krowa odwróciła łeb. Z jej wielkich oczysk popłynęły łzy. Filipek zatrzasnął okno i padł na łóżko. Zaszlochał.

Ojciec wyjął papierosa, zapalił. Zaciągnął się głęboko dymem.

 - Masz tu dwa złote, kup sobie chałwę - powiedział smutnym głosem.- Zaczekam na ciebie na przystanku, pojedziemy do sądu.

Chwycił łapczywie pieniążek. Już miał pobiec, już był gotów zapomnieć o wszystkim co go martwiło, gdy nowe, groźne słowa poraziły jego wolę - pojedziemy do sądu. Podszedł do kredensu. Wyjął bochenek chleba, zrobił znak krzyża nożem. Wbił ostrze i odkroił przylepkę. Zakołysała się na krawędzi kredensu i spadła na podłogę. Schylił się i pocałował ją. Włożył do ust. Nagle przypomniał sobie smak chałwy. Odłożył chleb i wybiegł na podwórko.

Przed sklepem spożywczym stała panna Halinka i rozmawiała ze sprzedawcą. Oparta łokciami o ladę wypinała swój tyłek obciągnięty tą samą spódnicą w którą uderzył. Pozdrowił ją i nisko skłonił głowę. Ona odpowiedziała, lecz jej oczy stały się chłodne i przenikliwe. Obserwowała jego drżące dłonie ściskające aluminiową monetę.

 - Po...po...proszę cha...cha... chałwę - wyjąkał i położył na ladzie pieniążek.

Sprzedawca nadal uśmiechnięty przemierzył tanecznym krokiem odległość dzielącą go od półki, na której leżała chałwa. Odkroił kawałek, wrzucił na wagę, zatrzymał palcem kołyszącą się szalkę i szybkim ruchem dłoni zgarnął chałwę na papierek. Filipek porwał smakołyk i już go nie było. Całą drogę do domu biegł ile sił w nogach. Dopiero na kamiennych schodach nieco zwolnił.

Na schodach siedziały Marchaliczki - trzy siostry. Dziewczynki zerknęły łakomnie na chałwę, pociekła im ślinka.

 - Skąd masz chałwę? - spytała Marysia.

 - Kupiłem - odpowiedział.

 - A skąd miałeś pieniądze? - spytała mała Zosia.

Spojrzał na bez rosnący za płotem Marchalika.

 - Stamtąd - wskazał palcem na drzewko. Dziewczynki wpatrzyły się w koronę drzewka, pieniędzy tam nie zobaczyły.

 - Tam nie ma pieniędzy, kłamiesz! - obruszyły się dziewczynki.

 - Ja nie kłamię, teraz dzieci mogą kupować chałwę za liście bzu  - powiedział poważnie.

Marchaliczki pobiegły do ogródka i zaczęły obrywać liście.

 - Ale za te liście nic nie kupicie! - krzyknął. - Przyjmują tylko, te które rosną na samym wierzchołku - dodał, tłumiąc napierający śmiech.

Marchaliczki wdrapały się na wierzchołek drzewa.

Zjadł chałwę i pobiegł na przystanek tramwajowy. Ojciec stał pod lipą i palił papierosa.

W gmachu sądu, obok drzwi, na których wisiała jakaś karteczka, siedział na szerokiej ławie i bawił się porcelanowymi kapslami. Zatroskane oczy ojca obserwowały bezwiednie bitwę, która toczyła się nieopodal.

 - Skąd to masz?

 - Z browaru

Wyjął z kieszeni jeszcze kilka innych kapsli. Ojciec uważnie oglądał napisy.

 - Tato, skąd to się tam wzięło?

 - Zostało po Niemcach. Mieli bardzo wiele browarów we Wrocławiu.

 - Jak to, byli tu Niemcy?

 - Tak byli tu, a miasto nazwali Breslau.

 - Właśnie tak! Tu jest napisane! I tu też! Ale dlaczego już ich tu nie ma?

 - Wszystko przez wojnę. Polaków ze wschodu przepędzono za rzekę Bug, a Niemców za Odrę.

 - I w naszym domu też mieszkali Niemcy? - zdziwił się Filipek.

 - W naszym domu też. Książki pod piecem, którymi matka rozpala ogień, muszla, w której słychać szum morza, i to pudełko na przybory do szycia, zostały po nich.

 - Cmentarz! - krzyknął Filipek, zdumiony swym odkryciem.

 - Tak, cmentarz też.

 - A ja myślałem, że tu jest Polska! - zdziwiony spojrzał w oczy ojca.

 - Tu jest Polska! - odpowiedział ojciec. - Ale to taka Polska z ruskiej ręki.

Chciał zapalić kolejnego papierosa, ale wezwano go na salę rozpraw.

Filipek pozostał na ławce w wielkim korytarzu sądu na blisko dwie godziny. Ojciec zniknął za masywnymi drzwiami i przepadł.

A potem, gdy na korytarzu ludzie zaczęli chodzić z papierami w rękach, wezwano Filipka.

 - Dlaczego ukradłeś akumulatory? - spytał gruby sędzia, który miał na szyi piękny srebrny łańcuch z orłem.

 - Chciałem je sprzedać na złom - skłamał.

 - Dlaczego chciałeś sprzedać na złom? - spytał dociekliwie sędzia.

 - Potrzebowałem pieniędzy - odpowiedział.

 - A po co były ci potrzebne pieniądze?

 - Chciałem kupić zeszyty - kłamał dalej, spuszczając głowę.

Na tym przesłuchanie zakończono i Filipek opuścił salę, gdzie oczy wszystkich ludzi patrzyły na niego.

Niebawem wrócił ojciec i ciężko usiadł na ławce.

 - Tato, co ze mną zrobią? - jęknął.

 - Na razie nic - powiedział surowo. - Dostałeś dwa lata w zawieszeniu - dodał.

 - Będę wisiał dwa lata? - spytał niedowierzając.

Ojciec uśmiechnął się. Położył na jego karku swoją wielką chropawą dłoń.

 - Zapamiętaj sobie trzy przykazania, zaczynające się na literę k: Nie kłam, nie klnij, nie kradnij, a wszystko będzie dobrze. Ale kradzież ci daruję, bo komunizm to szatański wynalazek i kto go osłabia bedzie miał odpuszczone.

 

Złote pióro

Matka wróciła z Maliną. Ojciec palił papierosa za papierosem, obchodził krowę i klepał ją po karku.

 - Jest cielna, a cielnych pod topór nie biorą - wyjaśniła uradowana matka, tuląc się do pyska krowy.

 - To ona będzie teraz nasza na zawsze? - spytał wzruszony Filipek.

 - Jeszcze nie. Kazali napisać podanie do Urzędu Miasta, abyśmy ją mogli kupić na raty Ą powiedziała, a policzki poczerwieniały ze wzruszenia.

Filipek wybiegł z podwórka. Nogi same go niosły przez ulicę, przez mur cmentarza, przez aleje i chaszcze. Malina, Malina, nasza Malina! - niemal krzyczał zachłystując się pędem i nagłą radością.

Za murem wielkiego, niemieckiego cmentarza zaroiło się od dzieci. Kasztany tego roku dojrzały już pod koniec sierpnia. Kasztanowce pyszniły się obfitością brązowych owoców. Nawet lekki powiew wiatru wyłuskiwał je z łupin. Spadały jak nagły grad młócąc pokrzywy i łopiany. Dzieci wspinały się na wysokie drzewa i trzęsły gałęziami. Kruche i łamliwe ramiona drzew trzeszczały groźnie, ostrzegając śmiałków przed nieszczęściem. Lecz wszyscy lekceważyli niebezpieczeństwo. Każdy chciał mieć jak najwięcej kasztanów. Inni, bardziej bojaźliwi rzucali w korony drzew kijami. Celny rzut uwalniał uwięzione w kolczastych łupinach kasztany, spadały na ich głowy i plecy wywołując wybuchy śmiechu. Rosły stosy, wypełniały się pazuchy i nogawki chłopaków. Objuczeni amunicją znikali w krzakach cmentarza szukając kryjówek. Gdzieniegdzie dochodziło do pierwszych walk.

Furczały w powietrzu pociski, bębniły seriami o stuletnie, zrakowaciałe lipy. Chłopcy rzucali także w pomniki, celując w szczyty zwieńczone kamiennymi kwiatami. Za każdym celnym trafieniem rozlegał się okrzyk, wzmagający podniecenie przed mającą odbyć się bitwą.

Filipek chodził ścieżkami cmentarza. Czuł się winny aresztowania Władka Piętki. Dzielnicowy był tuż tuż od wykrycia sprawców strzelania do świni. Panna Helenka pewnie dowiedziała się, kto ją uderzył pasem. Z jej oczu można to było wyczytać. Najgorszy był jednak wyrok za kradzież akumulatorów. Dwa lata zawieszenia, taki wstyd.

Nie mógł doczekać się bitwy. Chciał walczyć i pokazać jaki jest naprawdę. Bardzo chciał zwyciężyć i zginąć, i znowu zwyciężyć. Odczuwał wielką samotność. Och, jak wspaniale było być Indianinem i skakać po zboczach wysypiska. Jak by to było dobrze, gdyby się dało wszystko cofnąć. Zbyt wiele zwaliło się na jego małą duszę. Dzisiaj zwyciężyć, a jutro uciec. Tak, tylko myśl o ucieczce dawała ukojenie.

Z drugiej części cmentarza, zza torów, dobiegały odgłosy bitwy. To chłopaki z Brochowa bili się między sobą. Tam na pewno jest Paweł. Paweł, ja nie chciałem cię tak strasznie zbić!

Na środku głównych alei spotkały się dwie czeredy chłopaków. Patrzyli na siebie spode łba. Narcyza otaczali: Sławek, Grzesio Mleczko i Wojtek Kataryniarz. Byli wypełnieni amunicją, pod pazuchami i w nogawkach grzechotały kasztany. Za ich plecami objuczeni jak muły przycupnęli mali chłopcy. Przy wzdętym Filipku stali otylec Rudzik, baryła Waldek i prawdziwa beka Krzychu. Za nimi kręcili się ponapychani malcy. Filipek miał na sobie pas zapięty na ostatnią dziurkę. Dobrze opinał jego biodra, ani jeden kasztan nie mógł się wyślizgnąć.

Narcyz i Filipek stanęli naprzeciw siebie. Dwaj wypchani kasztanami wodzowie. Nagle jakiś zuchwały smyk nie wytrzymał, parsknął śmiechem. Winowajca został odprowadzony pod najbliższy pomnik i rozstrzelany seriami kasztanów. Długo jeszcze słyszeli jego łkanie oddalające się ku ulicy Pięknej.

Ustalono zasady walki.

 - Nie wolno kamieniami - powiedział Filipek.

 - Bijemy się do zmroku - powiedział Narcyz.

Podnieśli prawe dłonie w górę. Był to sygnał, że wszystko zostało ustalone i można zaczynać.

Walka pozycyjna trwała bardzo długo. Kasztany furczały niebezpiecznie blisko ich głów. Bębniły o nagrobki, uderzały w lipy, strząsając liście. Potem zdobywano teren przeciwnika i wycofywano się. Cmentarz rozbrzmiewał bojowymi okrzykami i zanosił się płaczem dzieciaków. Filipek wiele razy zginął rażony w głowę i wiele razy zabił, uderzając celnie we wroga. Było tak, jak na prawdziwej wojnie - śmiali się zwycięzcy, a płakali zwyciężeni, a potem było na odwrót. Dla wroga nie było litości - należało bić kasztanami aż do wywołania płaczu, do podniesienia rąk. Po tym następowało rozbrojenie, jeńcowi wyciągano pazuchę ze spodni, a pociski wysypywały się do jego stóp. Gdy miał dość upokorzenia, wynosił się ze cmentarza, ale gdy chciał się odegrać szedł pod kasztanowiec i zbierał amunicję.

W pewnej chwili oddziały zgubiły się w wielkim cmentarzu. Filipek poprowadził swoich żołnierzy po szczytach pomników. Przeszli tą drogą aż do kaplicy. Tam natknęli się na świeżo powalony obelisk. Filipek zebrał taśmy ołowiu i schował je do kieszeni.

 - To robota bandy z Brochowa - powiedział.

Weszli w paprocie, porastające tę część cmentarza. Wróg był niedaleko. Wskazywało na to wiele - stratowane rośliny, przewrócone kamienne anioły i krzyże. Nagle powietrze rozdarł wrzask trzydziestu gardeł, a ich właściciele wyrzucili w kierunku chłopaków z Wilczego Kąta kasztanowe serie. Banda z Brochowa biegła prosto na nich. Próbowali się bronić, ale strach szybko wyłuskiwał kolejnych dezerterów. Pierwsi uciekli malcy, a za nimi Rudzik dał susa w pokrzywy. Waldek rzucał całymi garściami, wcale nie celując. Tylko Krzychu się uśmiechał, choć już nieraz oberwał w głowę.

Filipek wypatrywał Pawła.

Pomoc nadeszła niespodziewanie i odmieniła losy bitwy. Oddział Narcyza zaatakował brochowiaków z boku. Poszli w rozsypkę. Uciekli w stronę kaplicy. Zamknęli za sobą zardzewiałą bramę i zza krat rzucali twardym tynkiem. Użyli zakazanej broni.

 - Musimy ich stamtąd wykurzyć - rozkazał Filipek.

 - Ale jak? - spytał z rezygnacją Narcyz.

Filipek podniósł zmurszały lipowy kij.

Kaplica nie posiadała dachu, i o tym wiedział Filipek. W czasie oblężenia Wrocławia wpadła tam ruska bomba, która przebiła sklepienie i posadzkę, roztrzaskała trumny i nie wybuchła. Leżała tam, wielka jak locha, mająca wydać na świat ból i zniszczenie, kryjąca w swych wnętrznościach trzysta kilogramów prochu.

Pierwszy rzucił Filipek. Za jego kijem do dziury poszybowało dwadzieścia innych. Usłyszeli krzyki tamtych i natarli na żelazne wrota. Otworzyły się z trzaskiem i wysypała się na nich wyjąca z bólu wataha brochowiaków. Uciekali, a Filipkowi wydawało się, że wśród nich mignęła twarz Pawła.

Brochowiacy przeskoczyli wszystkie druty biegnące do zwrotnic i susami dopadli skarpy, za którą był ich cmentarz. Filipek pognał za nimi. Słyszał przeraźliwy gwizd lokomotywy, która zatrzymała się koło stawu Pożogi i przekleństwa maszynisty.

 - Wynocha! Jedzie pośpieszny!

Nie było już odwrotu. Filipek biegł widząc kątem oka zbliżający się pociąg. Nie wiedział którym torem pędził - nie mógł się już zatrzymać.

Wbiegł na teren wroga. Brochowiacy oddalili się sobie tylko znanymi ścieżkami. Filipek zostawił za sobą swoich zmęczonych, padających na twarz żołnierzy i uparcie podążał za sylwetką uciekającego. Musiał go dogonić, bo wszystkie nie szczęścia zaczęły się od walki z Pawłem. Chłopak przed nim słaniał się na nogach. Już niedługo, już niedaleko, a upadnie i odsłoni twarz.

Skoczył i powalił go. To był Paweł! Filipek dostał pięścią w twarz. Ciosy sypały się, a on przyjmował je z zaciśniętymi zębami, z niemym przyzwoleniem. Poturlali się po płycie grobowca i wpadli w czarną otchłań. Leżeli na dnie innego świata. Nie docierały tutaj żadne dźwięki z zewnątrz. Filipek wygramolił się spod Pawła. Gdy się prostował puścił nit w pasie i orzełek odpadł od skóry. Widział go przez moment, gdy błysnął, przecinając promień światła i chlapnął do ciemnej wody. Spod pazuchy wysypały się kasztany. Zadudniły o czachę leżącą wśród zbutwiałych desek.

 

Zdjęcie nr 

 - Paweł, ja wtedy nie chciałem.

 - To dlaczego mnie biłeś?

 - Nie wiem, ja nie chciałem.

Paweł rozwarł pięści, wpatrywał się jak zahipnotyzowany w czerep. Marne światło wpadające do grobowca oświetlało rumowisko, wśród którego wiły się połyskując korzenie drzewa, niknące w wodzie.

 - Boisz się, Paweł?

 - Nie - wzruszył ramionami, lecz nie odrywał wzroku od czaszki.

Nagle wytarmosił Filipkowy policzek.

 - Co to jest, guma?

 - Nie wiem - odparł zdumiony Filipek, bacznie przyglądając się Pawłowi.

W ten sam sposób chwycił jego policzek i ścisnął.

 - Guma - powiedział bezwiednie.

 - On chyba też miał coś takiego, no nie? - wybąkał półprzytomny Paweł.

Filipek chcąc mu zaimponować odwagą podniósł czaszkę. Coś stuknęło. U jego stóp leżał mały, podłużny połyskujący przedmiot, ze strzępkami płótna.

 - Filipek, to jest kostucha?

 - Co ty! To tylko czaszka.

Przerażony Paweł złapał się za głowę.

Filipek podniósł połyskujący przedmiot. Przyciągnął ramieniem struchlałego chłopaka, przylgnęli do światła. Na dłoni Filipka leżało złote pióro, na jego końcu zaś połyskiwał diamentowy kryształek.

 - Patrz, znalazłem skarb - wyszeptał, łamiącym się głosem. - Złote pióro ptaka.

Paweł zatoczył się, nie zareagował na słowa Filipka.

Wygramolili się z grobowca. Filipek polerując pióro o spodnie skaleczył się w palec. Przyglądał się krwi, która nagle wybiła jak źródełko. Włożył palec do ust.

 - Złoto, prawdziwe złoto. Plądrownicy nie znaleźli - wyszeptał łamiącym się głosem.

Przyłożył złote pióro do miejsca na pasie, gdzie poprzednio był umocowany orzełek.

Paweł klapnął tyłkiem na płytę nagrobną, zahaczył głową o gałąź jabłoni, wyrastającą z grobowca. Obok niego pacnęło kilka jabłek. Wziął jedno i nadgryzł. Filipek sięgnął po zielone jabłko leżące na marmurowej płycie. Był na niej napis:

Karl von Holtei

Dramaturg

(1798-1880)

Pod napisem widniał wyryty rysunek złamanego pióra.

 - To chyba jego pióro! Był pisarzem?

Paweł przełknął ostatni kęs soczystego jabłka i spojrzał przytomnie na Filipka.

 - Na pewno był pisarzem, bo włożyli mu do trumny pióro.

Filipek usiadł obok Pawła i trąc dłonią obstrupiałe kolano powiedział:

 - To jest to miejsce, to jest to miejsce - powtarzał, kiwając głową. - Tu niekiedy pali się świeczka, od niej odpalamy ogniska. - Tak, Paweł, tu w okolicy musi mieszkać jakiś Niemiec, który przychodzi na jego grób.

 - I co z tego? - machnął ręką Paweł, sięgając po drugie jabłko.

Filipek widząc, że nie zainteresuje go ta historia, zajął się swoim krwawiącym palcem. Paweł nagle wstał z zamiarem odejścia.

 - Paweł, ja chciałbym abyśmy, jak Indianie...

 - Co takiego?

 - No, żebyśmy byli jak bracia, to trzeba rozciąć ręce i połączyć krew.

Oczy Pawła nabrały wreszcie ludzkiego wyrazu.

 - Uhu - bąknął.

Filipek naciął diamentowym piórem nadgarstki. Z czerwonej rysy trysnęła krew. Złączyli ręce.

Słońce wpadło w akacje nad ulicą Piękną. Pobiegli w poszarpane przez cienie pomników ścieżki. Słyszeli wyraźnie chrzęst mieczy, wyciąganych przez kamienne, powalone anioły.

 

Ucieczka

Filipek zwlókł się z łóżka. Znów było wilgotne. Zakrył starannie kołdrą zmoczone prześcieradło, majtki wrzucił pod łóżko. Na palcach wszedł do kuchni. Zerknął jeszcze przez ramię na śpiących. Podniósł dłoń, wyszeptał- żegnajcie.

Z kredensu wziął bochenek chleba i słój ze smalcem. Otworzył bezszelestnie szufladę i wyjął nóż. Plecak powoli spęczniał. Jeszcze tylko sól, cukier, pudełko zapałek, emaliowany garnek, łyżki, ołowiany żołnierzyk. Nie udało mu się wsunąć pasa Weterana w szlufki od spodni. Zapiął go na gołym brzuchu. Wyglancował złote pióro rękawem flanelowej koszuli. Sięgając ręką za garniec z kiszoną kapustą natrafił na żelazną procę. Z pudełka wziął garść haceli.

Zarzucił plecak na ramiona i już miał wyjść, gdy ujrzał promień słońca wpadający do izby. Blask rozświetlił zwykle pogrążony w szarości kąt przy piecu. Nad drzwiami do pokoju wyłonił się z mroku cynowy Chrystus ukrzyżowany. Filipek przeżegnał się bojaźliwie. Potem wychynął z mroku stary taboret pokryty wieloma warstwami olejnej farby. Na tym taborecie, pewnej ostrej i śnieżnej zimy siedział ojciec i czytał mu książkę ,,W pustyni i w puszczy". Przypomniał sobie każde słowo: o uwięzionym w kanionie słoniu, odważnym Stasiu, usłyszał wybuch ratujący nieszczęsne zwierzę. Filipek zajrzał wtedy do książki i ujrzał obrazek, który tkwił w jego duszy, a teraz zgadzał się z jego wyobrażeniem wywołanym słowami płynącymi z ust ojca.

Zamknął za sobą drzwi i zbiegł po schodach.

Rzeka była świeża, w rannym blasku rodziła się na nowo. Gorączkowo odpychał się od dna wierzbową tyczką, wprawiając w ruch ociężałą tratwę. Sunął powoli po rozlewisku kierując się w wąskie gardło rzeki. Prąd był słaby, więc nie powodował zmiany kursu. Pokonał wszystkie zakręty i zbliżył się do mostu. Pod mostem było cicho, a jego grzbiet pokrywały błyszczące krople rosy. Oglądał jego dziurawe podbrzusze i nadgryzione przez korozję przęsła. Zimny cień mostu wywołał nagły dreszcz na plecach. Wpływając w pełną światła rzekę poczuł, że jest wolny i wszystkie zmartwienia gdzieś przepadły.

Zakotwiczył tratwę przy drewnianym pomoście. Ukrył plecak w łopianach porastających brzeg i pobiegł ścieżką pod mur chłodni składowej.

Okno Sławka było uchylone. Wspiął się po bluszczu wczepionym w mury domu. Zajrzał do pokoju. Sławek spał, trzymając w ramionach wielkiego pluszowego misia. Nad jego głową, na ścianie, wisiały prawdziwe płetwy i okulary z rurką do nurkowania.

 - Sławek! Obudź się! - szarpał go za ramię.

Sławek otworzył oczy i długo wpatrywał się w twarz Filipka.

 - Aaaa, to ty! - zdumiał się.

 - Sławek, ja uciekam.

 - Gdzie?

 - Do Ameryki - powiedział, przystawiając palec do ust. - Płyniesz ze mną?

 - A co ze szkołą? - zastanawiał się Sławek.

 - Jak chcesz chodzić do szkoły, to w Ameryce też są szkoły - powiedział ze złością. - Tam będziesz mógł robić wszystko co zechcesz, to kraj wszystkich ludzi.

 - Ale jak mnie tata złapie, to dostanę lanie - jęknął Sławek.

 - Nie łam się. Uratowałem ci życie? Uratowałem. Teraz ty musisz uratować moje.

 - Ale przecież ty się nie topisz?

 - Ale będę wisiał. Dwa lata.

 - Jak to? - zdumiał się Sławek.

 - Sąd skazał mnie za kradzież akumulatorów na dwa lata w zawieszeniu.

 - Kiedy i gdzie cię zawieszą?

 - Nie wiem, ale chyba na podwórku, na kasztanie - jęknął. - Taki wstyd!

Sławek ubrał się i spakował do marynarskiego worka zabawki, jakie znalazły się w zasięgu jego rąk. Zdjął płetwy ze ściany.

 - Tata kupił mi w Bułgarii - powiedział ze smutkiem.

 - Przydadzą się.

Wyszli oknem i po bluszczu opuścili się na ziemię. Pobiegli chyłkiem przez ogród w stronę rzeki.

Tratwa poruszała się teraz o wiele szybciej. Co dwie tyczki to nie jedna. Pokonali mielizny parku Wschodniego, zostawiając za sobą zamulone płycizny opanowane przez glony. Nie było tam ryb. Brudne wody wydalane przez miejską pralnię niosły z sobą tylko śmierć.

Udało im się przeciągnąć tratwę przez niewielki jaz, wykorzystując przepływankę dla ryb. Za jazem rozciągała się kraina czystych wód terenów wodonośnych. Ale na granicy brudnych i czystych wód stała tama - betonowa budowla z metalowymi grodziami. Ze szczelin zapartych wrót sączyła się woda. Tego Filipek nie przewidział. Zamknięta tama oznaczała koniec ucieczki.

Próbował rozmontować tratwę i nawet udało mu się rozłączyć bale spięte wielkimi hakami, lecz drewno było tak nasiąknięte wodą, że nie można było ich wyciągnąć na brzeg.

 - Chodźmy, może znajdziemy za tamą jakąś łódkę - powiedział Filipek.

Weszli w wąską ścieżkę wydeptaną przez wędkarzy i strażników. Przemierzyli wielką połać łąki, nad którą snuła się mgła. Ominęli głębokie stawy obrośnięte trzciną, w których woda była krystalicznie czysta, a w jej głębi poruszały się stada pasiastych okoni. Przedarli się przez nadrzeczne chaszcze, dostrzegając połyskującą w rannym słońcu rzekę.

Doszli do brzegu pozbawionego zarośli. Woda była tu mętna, a cała plaża stratowana. Niewątpliwie przeszło tędy bydło, bo zostały głębokie ślady kopyt odciśnięte w mule. Czuć było zapach krowiego łajna. Usłyszeli bulgotanie przybrzeżnego bagna. Jeszcze niedawno musiało być tu hałaśliwie i tłoczno. Krowy piły wodę. Właziły do rzeki po same brzuchy, pozbywając się na chwilę natrętnych giez.

Niedaleko brzegu pod koślawym pomostem kolebała się łódka. Filipek zrzucił z siebie ubranie i popłynął. W łódce stała woda. Odwiązał sznur od pomostu i przyholował ją na plażę. Gdy wyczerpali wodę garnkiem stwierdzili, że łódka jest bez dziur. To tylko deszczówka zebrała się w niej.

Załadowali plecaki i odepchnęli łódź od brzegu. Filipek umocował wiosła w dulki i zanurzył je w cichej rzece.

Mijali dzikie wyspy, na których rosły samotne olchy i kępy wierzb. Nie było tam ścieżek ani stanowisk wędkarzy. Wyspy te oblane zewsząd rybną wodą, porośniętą oczeretami, trzciną i tatarakiem przyciągały chłopców. Przy brzegach biły szczupaki. Widzieli fontanny wody wzbijane przez ich ogony. Z małej polanki dobiegł do ich uszu głos świergotka łąkowego. Trzcinniczek kołysał się na trzcinie przechylając filuternie łepek. Przed dziobem łodzi przemknęła łyska poruszając miarowo szyją.

Przemierzyli wielką powierzchnię rozlewiska i nagle ujrzeli inny krajobraz. Łódź sunęła po zalanej łące. Niebawem przekroczyli zatopioną brukowaną ulicę prowadzącą do Trestna i wpadli w rozszalały nurt Odry. Filipek wymontował wiosła z dulek i zaczął walczyć z prądem rzeki. Trzymali się blisko cypelków, nie pozwalając znieść się na środek. A tam woda płynęła w odwrotnym kierunku i zamiast w dół rzeki posuwali się w górę. Sławek miał za zadanie pilnować lewej burty i odpychać łódź, kiedy zbliżała się do kamienistego brzegu. Filipek hamował stawiając wiosło w nurcie rzeki. Wtem przed ich oczyma wyrosła śluza. Wpłynęli w nurt odnogi i zatrzymali się przed żelaznymi wrotami. Na pomoście stał chudy człowiek. Patrząc na rzekę zmęczonymi oczami popijał złocisty napój z kanki.

 - Halo! Halo! Proszę pana! - zawołał Filipek, uderzając wiosłem we wrota.

Chudzielec odstawił kankę, otarł rękawem rudą brodę i spojrzał w dół.

 - A wy co tu robicie! - krzyknął gniewnie.

 - My? Nic.

 - Czego chcecie? - wyprostował się i poprawił białą czapkę na głowie.

 - Chcemy przepłynąć - powiedział niepewnie Filipek.

 - Aaach, chcecie przepłynąć przez moją śluzę. A gdzie płyniecie? - zmienił ton.

 - Płyniemy... płyniemy... - powtórzył niepewnie Filipek.

 - No! Gdzie?

 - Do Ameryki!

 - Aaaa... Jak do Ameryki, to was prześluzuję - powiedział chwytając za korbę.

Otworzyły się pierwsze wrota i wpłynęli do śluzy. Rudobrody zamknął je za nimi i powoli otworzył następne. Kanałem dotarli do małej wyspy. Jeszcze długo słyszeli jego śmiech.

Dobili do brzegu wyspy i wyciągnęli łódź na piaszczystą plażę. Filipek odkręcił słoik ze smalcem i pokroił chleb na kromki. Zjedli w milczeniu. Niespodziewanie Sławek poprosił.

 - Filipek, wracajmy...

 - Coś ty! Jeszcze nawet nie dopłynęliśmy do Szczecina.

 - A czy będą jeszcze jakieś śluzy na rzece?

 - Będą, będą, nawet wiele.

 - A jak nas nie przepuszczą?

 - Przecież nas przepuszczają.

 - Ten nas przepuścił, ale inny może nie przepuścić.

 - Nie bój się Sławek, znajdziemy jakiś sposób.

 - Ale ja nie mogę - wyszeptał Sławek. - Ojciec mnie chyba zabije!

Sławek odłożył swoją kromkę ze smalcem. Osowiałym wzrokiem wpatrzył się w bury nurt rzeki.

Filipek zakręcił słoik i wytarł nóż o trawę. Postanowił rozejrzeć się po okolicy. Ruszył w stronę małego wzniesienia obrośniętego łopianami i pokrzywami. Obejrzał się jeszcze za siebie. Sławek się nie ruszył. Dobrnął tylko do połowy pagórka. Gęstwina łopianów nie pozwalała na dalszy marsz. Zaczął zrywać kolczaste kulki. Gromadził je na brzuchu przylepiając do koszuli. Trzymając oburącz napęczniałą olbrzymią kulę zszedł nad brzeg rzeki.

 - Sławek! Broń się!

Sławek obejrzał się, ale nie zdążył się uchylić przed łopianową kulką. Rzep wczepił się mu we włosy. Wyrwał go natychmiast i ze złością wrzucił do rzeki.

 - Broń się! - krzyknął Filipek zbiegając ze zbocza.

Cisnął do jego stóp kulę z rzepów i zanurkował w wiklinowych krzakach. Stamtąd posypał się na Sławka grad pocisków. Zaatakowany Sławek z wielką niechęcią oderwał się od swego miejsca i dopadł kuli. Z desperacją zaczął zaciekle walić dziadami w Filipka. Rozgorzała walka. Śmigały w powietrzu kolczaste pociski i czepiały się odzienia. Ganiali po plaży i po łąkach, zapominając o strapieniach.

Padli na trawę pod rozłożystym dębem. Ich czupryny najeżone były dziadami. Próbowali wyjąć łopianowe kulki zaplątane we włosy, jednak nie udało się, więc Filipek posłużył się nożem, obrzępolił Sławkowi włosy.

Zasnęli na gołej ziemi, zanim słońce wpadło do rzeki. Z tego miejsca gdzie wpadło wypłynęła barka, usłyszeli jej warkot i szemranie fal po jej odpłynięciu.

Obudził ich przejmujący chłód. Zaszczękali zębami z zimna. Słońce było teraz czerwoną nie grzejącą kulą, na którą można było patrzeć bez obaw. Przecież spało w rzece. Zerwali się z chłodnej ziemi i zaczęli biegać dookoła drzewa.

Filipek pobiegł na plażę. Czuł pod stopami nagrzany piasek. Na brzegu pojawił się przerażony Sławek. Łódki nie było.

 - Gdzie jest łó...łó...dka - wyjąkał.

 - Nie wiem, chyba fala ją zabrała

 - Więc jak się stąd wydostaniemy?

 - Trzeba obejść całą wyspę, może znajdziemy jakiś bród.

Wyrwali z kopyta. Starali się biec jak najbliżej brzegu, ale okazało się to niemożliwe. Wiklinowe krzaki były nie do przebycia. Poprowadziła ich wąska ścieżka, ledwie widoczna wśród traw. Na wschodnim krańcu wyspy natknęli się na dom z sadem. Przeszli przez dziurę w płocie. Z najniższych gałęzi zerwali zimne omszone brzoskwinie. Były miękkie i smaczne. Zapomnieli o chłodzie. Choć na ziemi leżało bardzo dużo owoców, to woleli te z gałęzi. Gdy nasycili głód, napełnili pazuchy brzoskwiniami i uciekli. Za domem z czerwonej wypalanej cegły była śluza. Przeszli po jej wrotach i ruszyli w stronę chałup pod lasem, do wsi Mokry Dwór. Do parku Wschodniego już niedaleko.

 

Ryba i Sławek

Leżeli na łączce w parku Wschodnim. Rozciągał się stamtąd widok na starą, podziurawioną tamę. Zmurszałe deski zaporowe tylko jakimś cudem trzymały napierającą wodę. Przez liczne pęknięcia tryskały zielonkawe fontanny. W największej dziurze sterczał łeb uwięzionej, wielkiej ryby.

 - Jak ona tam się wepchała? - zastanawiał się Sławek.

 - Chciała przepłynąć.

Filipek zdjął buty i spodnie.

 - Moje płetwy! - krzyknął nagle Sławek. - Gdzie są moje płetwy!

 - Przecież płetwy były w łódce, a łódkę zabrała fala. Moja żelazna proca też przepadła.

Sławek zapłakał.

 - Co ja powiem ojcu? Gdzie ja kupię takie płetwy?

 - Pojedziesz w przyszłym roku do Bułgarii, to ci tata kupi nowe - skrzywił się Filipek.

Wszedł na śliski, omszały glonami próg tamy. Posuwając się powoli, ścierał stopą zielonkawą maź. Sławek uspokoił się i zbliżył do brzegu rzeki.

Filipek włożył rybie palec do gęby. Coś go ukłuło. W wardze tkwił haczyk zrobiony ze szpilki.

 - Aaaaa! - krzyknął. - To moja ryba!

 - Wypchnij ją! - ożywił się Sławek.

Filipek pchnął dłonią łeb.

 - Nie da rady, zahaczona skrzelami! - machnął z rezygnacją ręką. - Ale gdyby ją pchnąć od tyłu, to może by... - zastanawiał się głośno.

 - Pomogę ci! - krzyknął Sławek, zdejmując spodnie.

Wdrapał się na szczyt tamy i przeszedł pomostem do miejsca, gdzie Filipek mocował się z uwięzioną rybą. Opuścił się na rękach do zimnej wody z drugiej strony.

 - Już?

 - Jestem gotów.

Sławek pchnął nogą tułów ryby, a Filipek z całych sił pociągnął za łeb. Ryba nieco wysunęła się do przodu.

 - Jeszcze raz! - krzyknął Filipek. - Raaaz, dwaaa...

Ryba wyskoczyła z dziury. Przez moment Filipek trzymał ją w rękach, jednak się wywinęła, chlasnęła ogonem w twarz i pacnęła na śliski betonowy skłon. Rzucił się za nią, lecz rymnął na twarz. Ślizgał się na brzuchu w niewyobrażalnym tempie, a ryba skakała przed nim zbliżając się coraz bardziej do zbawczej rzeki. Chlapnął w błoto i jeszcze ją widział, jak stoi w rzece, otoczona wilgocią, nieprzytomna, odrętwiała, ale był to tylko moment, bo zaraz potem zniknęła w zielonej toni. Filipek wygramolił się na brzeg.

 - Raaatuuunkuuu!!! - usłyszał ciche wołanie.

Pobiegł na tamę. Sławek tkwił po szyję w wodzie uczepiony krawędzi dziury w miejscu, gdzie niedawno była uwięziona ryba.

 - Sławek! Co ty tam robisz?

 - Wpadłem. Ratuj mnie!

Filipek opuścił się do wody. Próbował oderwać palce Sławka od desek, ale tamten trzymał się ich kurczowo i nie chciał przystać na plan kolegi, czyli na przepłynięcie kilkunastu metrów w głąb zalewu na płycizny. Zrezygnowany Filipek próbował wspiąć się na pionową, betonową ścianę, lecz opadł bezsilny z powrotem do wody. Popłynął w stronę brzegu.

Pobiegł z powrotem na tamę. Sławek zgrzytał zębami.

 - Filipek, ja nie wytrzymam!

 - Wsadź głowę w dziurę i módl się, a ja lecę po pomoc.

Sławek włożył głowę w dziurę.

 - Ale ja nie umiem żadnej modlitwy!

 - Mów tylko tyle: Boże dodaj mi sił, Boże dodaj mi sił.

 - Dobrze, dobrze, tylko się pośpiesz.

Filipek poleciał po ostrym żwirze kaleczącym stopy.

 

Ty komunisto!

Na barierze mostu siedział Krzychu i kiwał swoimi wielgachnymi nogami. Gdy zobaczył Filipka zeskoczył z bariery i wytrzeszczył oczy.

 - To ty żyjesz?

 - Żyję, a bo co? - odpowiedział hardo, nie zwalniając kroku.

Krzychu pobiegł za nim.

 - Wszyscy was szukają. Ojciec Sławka postawił na nogi całą rzeczną milicję. Jeżdżą motorówkami po rzece. Wczoraj znaleźli rozwaloną tratwę i wszyscy myśleli, że utonęliście - wygarnął jednym tchem, bacznie świdrując wzrokiem Filipka.

 - Nie utonęliśmy!.

 - Twój ojciec popłynął łódką.

Filipek przyśpieszył kroku, zbierało mu się na płacz. Krzychu podążał za nim.

 - Krzychu, wiesz gdzie jest stara tama?

 - Wiem - przytaknął skwapliwie.

 - Biegnij tam. Sławek potrzebuje pomocy.

Krzychu przystanął, chwilę się zastanawiał i wreszcie puścił się pędem w stronę ulicy Wilczej.

Filipek wpadł na podwórko Sławka. Przed domem w wiklinowym fotelu siedziała kobieta z pobladłą twarzą. W drżących, kościstych dłoniach trzymała napełnioną do połowy winem szklankę. Gdy ujrzała wbiegającego chłopca, uniosła się. Koc okrywający jej nogi zsunął się na ziemię.

 - Gdzie Sławek?! - zaszlochała.

Filipek nie mógł wydobyć głosu. Poruszał ustami i wskazywał ręką park wschodni. Kobieta objęła go, przytuliła do piersi i pogłaskała po policzku.

 - Sławek jest w rzece - wydukał.

Ujrzał przerażone oczy, więc szybko dodał.

 - Jest zdrów, trzyma się deski.

Na podwórko zajechał pyrkającą eshaelką dzielnicowy Pędziuszko.

 - Weź tego chłopaka i jedź do parku, tam jest mój syn! - krzyknęła kobieta.

Pędziuszko zawrócił motor, i dodając gazu manetką podjechał do chłopca. Filipek wskoczył na tylne siodełko.

Gdy dojechali nad tamę ujrzeli zbiegowisko. Był tam ojciec Sławka i ojciec Filipka, a także hutnicy i węglarze, był stary Marchalik i Radziwiłło. W motorówkach siedzieli posępni milicjanci.

 - Ty szczeniaku! - warknął sekretarz, podchodząc do Filipka.

Uderzył go dłonią w twarz.

Wtedy z motorówki wyskoczył owinięty w koc Sławek.

 - Tato nie! - krzyknął zasłaniając sobą Filipka.

Stanisław ucapił kościstymi dłońmi sekretarza. Przyszpilił go lodowatym wzrokiem. Gruby, roztrzęsiony i przerażony człowiek próbował wyrwać się z żelaznego uścisku, czerwieniejąc na twarzy.

 - Ty komunisto, ty mojego syna!

 - Licz się ze słowami - bąknął sekretarz, zerkając prosząco na milicjantów.

Oni opuścili już swoje motorówki i odpięli pałki. Dzielnicowy Pędziuszko chwycił ojca Filipka od tyłu i unieruchomił mu ręce. Stanisław bez trudu uwolnił się z jego chwytu i spokojnie parł do rzeki, pchając przed sobą sekretarza. Pałki zadudniły na jego chudych plecach, ale on nie reagował na razy. Ludzie stojący pod drzewami zaczęli szemrać i ławą ruszyli naprzód. Dostrzegli to milicjanci i odwrócili się w ich stronę. Gromada nieco się cofnęła, jednak na jej czele pozostali Radziwiłło i Weteran. Ci dwaj mężczyźni patrzyli w rozbiegane oczy milicjantów takim samym wzrokiem jakim Stanisław spojrzał na sekretarza. Hutnicy i węglarze zaczęli wygrażać pięściami i wznosić nieprzyjazne okrzyki. Słychać było złowrogi trzask łamanych gałęzi. Ktoś schylił się po kamień. Wataha ,,niebieskich" wydała się teraz taka mała i niemal bezbronna, mimo obnażonych pałek.

 - Obywatele! Ostrzegam was, że występujecie przeciwko władzy ludowej!- krzyknął Pędziuszko, cofając się w cień olchy.

Stanisław pchnął sekretarza do rzeki. Gruby człowiek wpadł w szuwary, wzbijając fontannę wody. Ludzie wybuchnęli gromkim śmiechem. Milicjanci skoczyli na pomoc swemu towarzyszowi. Obwieszony tatarakiem wygramolił się na brzeg, ciężko sapiąc. Jeden z niebieskich zamierzył się pałką na Stanisława, który niespodziewanie się skurczył i zaniósł się szlochem.

 - Nie bij! - jęknął sekretarz - Nie bij, to mój brat.

 

Powrót Władka Piętki

Filipek podszedł do okna. Ulicę przechodzili Krzychu i Rudzik. Szli do szkoły. Waldek siedział na ławce przy przystanku tramwajowym. Filipek sięgnął po teczkę leżącą pod łóżkiem. Ze zdumieniem stwierdził, że jej tam nie ma.

 - Mamo, dlaczego nie idę dziś do szkoły? - spytał zaniepokojony.

Przecież zawsze go ponaglała.

 - Dzisiaj mnie powieszą! - krzyknął.

Matka zadrżała. Z ręki wypadła aluminiowa łyżka.

 - Chryste Panie! Co ty wygadujesz - jęknęła boleściwie.

Objęła go. Wtulił się w pachnący krochmalem fartuch.

 - Nie idziesz do szkoły, bo pojedziesz do sanatorium.

 - Mamo, do jakiego sanatorium? Przecież ja muszę chodzić do szkoły!

 - Masz skierowanie do sanatorium w Krośnicach. Tam też jest szkoła- powiedziała łamiącym się głosem, ocierając łzy rąbkiem fartucha.

Nalała do talerza zacierkę i postawiła na stole. Filipek zamieszał łyżką pachnące mleko.

 - Gdyby nie twój stryjek sekretarz, nigdy byś tam nie pojechał. Załatwił wszystko co trzeba.

 - Mamo, ale po co?

 - Przecież masz chory pęcherz... - powiedziała cicho.

Już o nic nie pytał. Zjadł zacierkę i wybiegł z domu. Wdrapał się po drabinie na strych i dał nura w siano. Znalazł całe gniazdo wypełnione dorodnymi gruchami. Wybrał jedną, miękką i zanurzył w niej zęby. Była soczysta, niewyobrażalnie smaczna. W ciszy stryszka pochłonął ją o niczym nie myśląc.

Zarżał koń. Ktoś wszedł do stajni. Ten ktoś, głaskał i przemawiał do konia. Filipek rozgarnął siano i przyłożył oko do szczeliny między deskami. Stał tam Władek Piętka, ale jakiś inny, spuchnięty, posiniaczony, posiwiały. Obok niego kiwał się zgarbiony Żyd Margulies. Filipek chyżo zbiegł po drabinie.

 - Władek! Wypuścili cię? - rzucił mu się w ramiona.

Staremu łzy popłynęły po policzkach. Pogłaskał chłopca po głowie.

Do stajni wszedł ojciec z przyklejonym do wargi papierosem. Filipek odskoczył od Władka.

 - Słyszałem, że cię zawieźli aż pod Łódź? - rzekł Stanisław, częstując Władka papierosem.

Usiedli na wyrku.

 - Wywalili mnie pod lasem i spałowali - wybąkał spuchniętymi ustami. Szedłem pięć dni i pięć nocy. Dobrzy ludzie dawali mi jeść i nocowali - załkał. - Nie lazłem szosą, bo by mnie złapali. Kluczyłem polnymi drogami - zaciągnął się głęboko dymem z papierosa.

Margulies kiwał głową, co chwila wydając z siebie współczujące aj, aj. Jego żylasta dłoń spoczywała na Władkowych plecach.

 - Za co? Za co? - dziwił się Filipek.

Nagle przypomniał sobie pistolet.

 - Za to, że nie jestem zameldowany - westchnął.

Ojciec milczał ze wzrokiem wbitym w podłogę. Wypuszczał z siebie kłęby dymu. Nagle sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął z niej zwitek papieru. Podał go Władkowi.

 - Na mnie też coś szykują.

Władek z niechęcią rozwinął papier i przybliżył go do podpuchniętych oczu. Po chwili podał go Filipkowi.

 - Przeczytaj, mam słabe oczy.

 - Kieruje się obywatela Stanisława Czerwczyka na odwykowe leczenie. Proszę zgłosić się w przychodni przy ulicy Pabianickiej w terminie do siedmiu dni od daty doręczenia niniejszego skierowania. Po tym terminie zostaną zastosowane sankcje karne - przeczytał zdumiony.

Ojciec wyrwał mu z rąk wezwanie i zmiąwszy je, cisnął pod końskie kopyta. Koń wierzgnął. Odwrócił łeb i spojrzał spłoszonymi oczyskami na siedzących.

 - Nic Kary, nic - uspokoił go ojciec.

Sięgnął po drugiego sporta.

 - Nie ma życia w tym kraju. - machnął ręką.

Żyd Margulies kiwał się nadal, jakby odmawiał modlitwę, na jego twarzy malowała się tłumiona radość. Wreszcie nie wytrzymał i sięgnąwszy do kieszeni rozłożył pomięty list.

 - Napisała do mnie Salcia z Izraela. Sikora ją oszukał i zostawił. Chce do mnie wrócić - głos mu się załamał, z oczu popłynęły łzy.

 - Ach wy, Żydzi - powiedział Stanisław z naganą - wam tylko w głowie miłość i złoto - klepnął go dłonią w ramię i podetknął pod nos papierosy.

Margulies wyjął jednego lecz nie przypalił.

 - Dobrze ty mówisz Stasiu, oj dobrze. Młode serca miłość rozpala, a staremu człowiekowi złoto na starość grzeje kości - powiedział Margulies, uśmiechając się ironicznie.

Władek Piętka położył się na wyrku. Z jego ust wypłynęło głębokie westchnienie. Założył nogę na nogę. Zzuł gumiaki, spadły na podłogę. Oczom Filipka ukazały się zakrwawione stopy.

Pochylił się nad nim i szepnął do ucha.

 - Znaleźli pistolet?

Władek z niedowierzaniem spojrzał na Filipka.

 - To ty? Ty...?

 - Ja. To był mój pistolet.

Władek wybuchnął głośnym śmiechem.

 - Powiedz, gdzie jest pistolet? - szarpnął go za ramię.

 - Wrzuciłem do rzeki, koło browaru.

 - Uhhh... - westchnął z ulgą Filipek.

 - Za bardzo gniótł mnie w plecy.

Filipek położył na skraju łóżka żółtą gruszkę i wybiegł ze stajni.

 

Pożegnanie z Wilczym Kątem

Filipek szedł posłusznie za matką. Minęli kilka wagonów zanim zdecydowała się wsiąść do jednego z nich. Gdy wskakiwał na wysoki stopień, zauważył namalowanego na drzwiach przekreślonego papierosa. Znalazł się w pomieszczeniu, które go zaniepokoiło. Nie wiedział, gdzie ma usiąść. Wolał stać, niż siąść na brzydkiej, obitej dermą ławce. Wszystko tam było odrapane, pogięte, krzywe.

Pociąg ruszył z chrzęstem. Filipek wyjrzał przez okno i zobaczył powoli niknący obskurny peron. Słyszał jak matka zdejmuje buty, odpadły od jej stóp jak drewniane protezy.

 - Patrz, jak mi spuchły - jęknęła, lecz on nie odrywał oczu od widoku za szybą.

 - Na pewno dostanę żylaków. Ciągle ta robota i robota - gderała, kiwając głową. - Ja niemądra za pijaka poszłam. Wesoły był, ładnie grał na akordeonie. Oj dobrze, dobrze, że mu Ruscy odebrali - biadoliła.

Do przedziału weszła starsza kobieta i siwy mężczyzna. Usiedli naprzeciwko. Mężczyzna trzymał w rękach szary kapelusz, a kobieta czapkę z niebieskiej nutrii. Filipek przyjrzał się tej czapce z przerażeniem. Pomyślał o swoim niedosięgłym marzeniu, o intratnej hodowli. Szybko odwrócił głowę w stronę okna.

Ujrzał nagle wyłaniające się wysypiska. To były jego góry! Były jakieś inne. Nigdy ich nie oglądał z okna pociągu, nigdy ich nie opuszczał, nigdy nie oddalał się tak szybko! Z jego spierzchniętych ust wyrwało się westchnienie.

 - Dlaczego on tak wzdycha? - zapytała cicho kobieta, nachylona w stronę matki.

 - A bo ja wiem. Jedzie do sanatorium - odpowiedziała matka, wzruszając ramionami.

Spojrzała na starszą kobietę, widząc jej uśmiechniętą twarz przysunęła się bliżej.

 - To jego pierwsza podróż, nigdy nie wyjeżdżał - szepnęła.

Starsza kobieta ze zrozumieniem pokiwała głową.

Chłopiec ujrzał zrujnowany browar, a potem kawałek dachu swojego domu przy ulicy Krakowskiej. Wzdychał, nie mógł tego opanować. Po prostu nie wiedział, że wzdycha.

Przy niemieckim cmentarzu, przed ramieniem semafora pociąg przystanął. Filipek wzrokiem spenetrował dróżki i krzaki cmentarza. Nie było tam chłopaków. Pewnie wszyscy poszli do szkoły. Lecz tuż przy kapliczce dostrzegł siwy obłoczek unoszący się nad zastygłą sylwetką. To był Heniek! Filipek zeskoczył z ławki, chciał gdzieś biec. Matka skarciła go i przytrzymała za rękaw. Usiadł z powrotem na ławce. Pociąg ruszył sapiąc i sykając parą.

Przez brudną szybę widział pociąg towarowy mijający staw Pożogi. Złom na wagonach był ochlapany wapnem. A cóż to miało znaczyć? Zerknął na twarze siwego mężczyzny i jego towarzyszki. Nie zwrócili na to uwagi. Wrócił do obserwacji pociągu. Na stopniach przedostatniego wagonu dostrzegł skuloną postać przyczajonego sokisty.

 - Heniek! - krzyknął na całe gardło mocując się z uchwytem okna.

Okno nie opadło.

 - Hola! Chłopcze! - żachnął się siwy jegomość wstając z ławki.

Filipek wybiegł z przedziału. Pognał co sił w nogach w kierunku przeciwnym do jazdy pociągu. Na końcu wagonu dopadł drzwi, które bez wahania otworzył. Znalazł się na małym pomoście. Pod nim w zawrotnym tempie umykały tory.

 - Heniek, Heniek! - krzyczał rozpaczliwie.

Heniek tymczasem odrzucił niedopałek papierosa i zerknął na swojego ,,wostoka". Nie słyszał wołań Filipka, bo hurkot przejeżdżających parowozów zagłuszył skutecznie jego krzyk.

 - Heniek! Oni cię złapią! - zawołał ciszej.

Nagle dostrzegł, że wysypiska oddalają się coraz bardziej. Pociąg przyśpieszał i wjeżdżał w zakręt. Chłopiec uświadomił sobie, że wszystko za chwilę zniknie mu z oczu. Heniek już nie był taki ważny, jak oddalająca się, ukochana kraina. Głośno zapłakał. Czuł, że coś się w nim zrywa, jakaś niewidzialna więź łącząca wszystkie ścieżki jego życia. Tam, w oddali znikało wszystko, co posiadał. Nie miał już nic. Przed sobą - tylko podróż w nieznane.

Szedł rozkołysanym korytarzem i ocierał rękawem łzy. Utracił wszystko. Jego chłopięce serce niespodziewanie zabiło innym, jakby dojrzalszym rytmem. Był już kimś innym. Odkrył w sobie ciche pukanie przygody. Rytmiczny stukot kół uświadamiał mu nieubłagane odchodzenie dzieciństwa.

Wchodząc do przedziału, otarł ostatnią łzę spływającą po policzku. Usiadł obok owładniętej smutkiem matki. Spojrzał przez okno i po raz pierwszy poczuł ulgę. Westchnął. Zmienny krajobraz przykuł jego uwagę. Za oknem pojawiały się i znikały domy, drogi, łąki, pagórki, rzeki i stawy. Na łąkach pasły się krowy, drogami szły dzieci. Przed jego oczami sunęły krainy. Każde dziecko ma swoją własną krainę.

Matka dostrzegła odmienioną twarz syna. Ujęła jego dłoń i ukryła w swoich spracowanych dłoniach.

                                                                                         Koniec

 

Spis rozdziałów

 

Wyprawa po guz 

Szałas na wysypiskach 

Weteran 

Nad rzeką 

Pierwszy Maja 

Filipek opiekuje się dziećmi 

Odważny Krzychu 

Co można zrobić ze smoły 

Pistolecik i kajdanki 

Żelazna proca 

Miasto żab 

Kamień

Wściekły bizon 

Zabić świnię 

Ulka 

Randka z Ulką 

Pas 

Nutria ze stawu Pożogi 

Wielki bieg 

Czaszka 

Tratwa 

W domu Sławka 

Motorówka na rzece 

Kryjówka pod agrestem 

Kradzież akumulatorów 

Wpadka 

Strzały w browarze 

Wyrok 

Złote pióro

Ucieczka 

Ryba i Sławek

Ty komunisto! 

Powrót Władka Piętki 

Pożegnanie z Wilczym Kątem 

Rys. Krzysztof Truss

 

 


/ / /
/ /
zonia | 2013-10-01 11:44:03
Łał! zaczęłam , ale zostawiłam sobie resztę na długi dzisiejszy wieczór.
wito | 2018-05-31 10:51:24
Myślę że w pierwszym opowiadaniu chodzi o odlewy metalowe. Guz to Guss-żeliwo.